To chyba pierwsza tutaj naprawdę niedokończona opowieść. Ciężko coś o niej powiedzieć. Przyszło mi właśnie do głowy, że przypomina pierwowzór, z którego wzięłam tytuł dla tego bloga - tak wiele ma perspektyw, z tak wielu stron można na nią spojrzeć.
To jest taka piękna historia o pogoni za miłością.
To jest piękna historia o pogoni za marzeniem, snem, wspomnieniem, wreszcie - młodością i pierwszą miłością.
To jest taki piękny film biograficzny.
To jest taka piękna wędrówka przez szereg filmów pewnej zapomnianej japońskiej aktorki.
To jest taki piękny obraz tego, jak fikcja i marzenia i sny łączą się z życiem.
To jest też poruszająca panorama życia w innej kulturze. Taka myśl mi przeszła przez głowę, taka myśl na poziomie religijnym, ale nie chcę jej dokładniej tu rozwijać.
To jest wreszcie całkowite zaskoczenie dla mnie, film, jakiego nie spodziewałam się mieć. To jest teraz moja perła, do której może jeszcze powrócę.
To jest film tak ładnie mówiący o tym, że nasza ludzka miłość jest drogą, jest ciągłym dążeniem, i nie w celu się spełnia, ale w tej drodze właśnie. Podoba mi się też zakończenie, bo tak wykracza poza ramy tej promowanej dzisiaj niewiary... Jak miło jest ujrzeć coś, co też zdaje się sięgać poza zwykłe nasze możliwości, jak gdyby w nadziei, że możemy oczekiwać na więcej.
Nie da się Millennium actress ująć w jakieś konkretne słowa. Wymyka się, jak na niedokończoną opowieść przystało.
czwartek, 20 grudnia 2012
poniedziałek, 17 grudnia 2012
33. O tym, że do Narnii już bym nie wróciła
Od dłuższego czasu nie mogę jakoś zlokalizować żadnego nowego bloga, którego czytałoby mi się z wielkim zainteresowaniem i przyjemnością. Mało tego, większość z tych, które mam w zakładkach, też czytam bardziej z braku laku, wcale nie będąc do nich przywiązaną. Czyżby ludzie zatracali dar pasjonującego pisania? Czy też nie mogę ich zlokalizować? (Nie żebym przesadnie uparcie szukała). Albo po prostu staję się i na to za stara...
Miałam o tym nie pisać, ale samo mi się zbacza. Odkąd poszłam na studia, dorosłość zaczęła mnie doganiać wielkimi susami. Początkowo bardzo mnie to martwiło i dołowało, ale aktualnie... chyba, chyba zaczynam się do tego przyzwyczajać. Zaczyna do mnie pomalutku przychodzić obowiązkowość, kolejny raz stawiam się na wszystkim zajęciach, choć moje miejsce zdecydowanie jest w łóżku. Stawiam się bez większych żalów, bez tych dąsów na cały świat, bez tego buntu, że oto dzień muszę spędzać gdzie indziej, niż bym chciała, i że ktoś mi mówi, co mam robić. Pomyśleć, że kiedyś do tego stopnia nie mogłam tego znieść, że uciekałam, wagarowałam, chcąc tym samym pokazać, że mimo wszystko mam i zachowuję tę resztkę władzy nad sobą.
Najwyraźniej teraz z tego wyrastam.
I aż głupio mi o tym mówić, ale tak, całkiem przyjemnie spędza mi się czas na uczelni. Nie zawsze, oczywiście. Nie w te uprzykrzone poniedziałki, które trwają od rana do nocy i zdają się rozciągać na szereg tygodni. Ale lubię. Czasem lubię się przygotowywać, czasem przepisywać notatki, a czasem siedzieć na niektórych wykładach (nie lubię tego słowa, formalnie wykład mam tylko jeden, ale przecież muszę jakoś uogólniać), obserwować chaotycznego i uroczego w tym pana Truszkowskiego, słuchać pani Czechowicz, która jest bardzo straszną Furią, ale jakże ciekawe rzeczy ma do opowiedzenia, dosłownie na każdy temat! I dlatego właśnie jesteśmy niesamowicie opóźnieni z programem na jej zajęciach, ale za to bogatsi w wiele dygresji i dykteryjek.
Najlepsze - ze względu na moje bezwstydne uczucia - i najgorsze zarazem jest to, że czasem łapię się na myśli, że gdybym tak nie poszła na uczelnię, a wiedziała, że wszyscy inni na niej są, to... Wprawdzie wciąż mam tyle honoru, żeby nie nudzić się i nie złościć, i nie smucić, ale jednak nie mogłabym sobie znaleźć miejsca, tak do końca. Och, potrafię bardzo dobrze oszukiwać siebie i otoczenie, jeśli chodzi o pewne aspekty mojego charakteru (w całkiem innych nie umiem już za to zmylić nikogo), więc grałabym przez ten czas, zajmowała się różnymi rzeczami... prawdopodobnie niepotrzebnymi... Przecież jestem taka dobra w robieniu zamieszania wokół niczego, i rozdmuchiwaniu tego, czego tak naprawdę nie robię. Może dlatego pasują mi te studia - w końcu jest pewien przymus, który karze mi robić coś ciekawego naprawdę, nie na niby, i po cichu liczę na to, że dzięki temu zrealizuję w końcu kilka tych dawnych pomysłów.
Ale to jest właśnie moją cichą bolączką i moją ujmą. Bo się godzę. Pozwalam. I przechodzę na stronę tej powagi, obowiązkowości, systematyczności, i dawna ja, mały dzikus, chowa się głębiej. Znacznie głębiej. Już nawet mentalnie.
Pewnie nie będę już snuć tylu historii o Zimie. Trochę mi smutno.
Piszę i piszę, i ciągle nie mogą objąć słowami tego, co opajęcza mnie.
Miałam o tym nie pisać, ale samo mi się zbacza. Odkąd poszłam na studia, dorosłość zaczęła mnie doganiać wielkimi susami. Początkowo bardzo mnie to martwiło i dołowało, ale aktualnie... chyba, chyba zaczynam się do tego przyzwyczajać. Zaczyna do mnie pomalutku przychodzić obowiązkowość, kolejny raz stawiam się na wszystkim zajęciach, choć moje miejsce zdecydowanie jest w łóżku. Stawiam się bez większych żalów, bez tych dąsów na cały świat, bez tego buntu, że oto dzień muszę spędzać gdzie indziej, niż bym chciała, i że ktoś mi mówi, co mam robić. Pomyśleć, że kiedyś do tego stopnia nie mogłam tego znieść, że uciekałam, wagarowałam, chcąc tym samym pokazać, że mimo wszystko mam i zachowuję tę resztkę władzy nad sobą.
Najwyraźniej teraz z tego wyrastam.
I aż głupio mi o tym mówić, ale tak, całkiem przyjemnie spędza mi się czas na uczelni. Nie zawsze, oczywiście. Nie w te uprzykrzone poniedziałki, które trwają od rana do nocy i zdają się rozciągać na szereg tygodni. Ale lubię. Czasem lubię się przygotowywać, czasem przepisywać notatki, a czasem siedzieć na niektórych wykładach (nie lubię tego słowa, formalnie wykład mam tylko jeden, ale przecież muszę jakoś uogólniać), obserwować chaotycznego i uroczego w tym pana Truszkowskiego, słuchać pani Czechowicz, która jest bardzo straszną Furią, ale jakże ciekawe rzeczy ma do opowiedzenia, dosłownie na każdy temat! I dlatego właśnie jesteśmy niesamowicie opóźnieni z programem na jej zajęciach, ale za to bogatsi w wiele dygresji i dykteryjek.
Najlepsze - ze względu na moje bezwstydne uczucia - i najgorsze zarazem jest to, że czasem łapię się na myśli, że gdybym tak nie poszła na uczelnię, a wiedziała, że wszyscy inni na niej są, to... Wprawdzie wciąż mam tyle honoru, żeby nie nudzić się i nie złościć, i nie smucić, ale jednak nie mogłabym sobie znaleźć miejsca, tak do końca. Och, potrafię bardzo dobrze oszukiwać siebie i otoczenie, jeśli chodzi o pewne aspekty mojego charakteru (w całkiem innych nie umiem już za to zmylić nikogo), więc grałabym przez ten czas, zajmowała się różnymi rzeczami... prawdopodobnie niepotrzebnymi... Przecież jestem taka dobra w robieniu zamieszania wokół niczego, i rozdmuchiwaniu tego, czego tak naprawdę nie robię. Może dlatego pasują mi te studia - w końcu jest pewien przymus, który karze mi robić coś ciekawego naprawdę, nie na niby, i po cichu liczę na to, że dzięki temu zrealizuję w końcu kilka tych dawnych pomysłów.
Ale to jest właśnie moją cichą bolączką i moją ujmą. Bo się godzę. Pozwalam. I przechodzę na stronę tej powagi, obowiązkowości, systematyczności, i dawna ja, mały dzikus, chowa się głębiej. Znacznie głębiej. Już nawet mentalnie.
Pewnie nie będę już snuć tylu historii o Zimie. Trochę mi smutno.
Piszę i piszę, i ciągle nie mogą objąć słowami tego, co opajęcza mnie.
piątek, 7 grudnia 2012
32. O tym, że się chce czego innego, a jest Kadłubek
Trochę jakbym nie mogła się odnaleźć. Najpierw zgubiła, a teraz nie mogła.
Muszę się pilnować, bo inaczej znowu popłyną ze mnie potoki słów, i to tych bezsensownych.
Kadłubek jeszcze nie skończony... A mi się zachciało czytać znów One Piece'a, od początku i w powolnym skupieniu. Albo może żebym zapomniała i mogła go czytać jak za pierwszym razem... Sama już nie wiem.
Mam ochotę dodać tu coś jeszcze, nawklejać, podlinkować, ale nieeee. Jutro jeszcze muszę komuś odpisać.
Muszę się pilnować, bo inaczej znowu popłyną ze mnie potoki słów, i to tych bezsensownych.
Kadłubek jeszcze nie skończony... A mi się zachciało czytać znów One Piece'a, od początku i w powolnym skupieniu. Albo może żebym zapomniała i mogła go czytać jak za pierwszym razem... Sama już nie wiem.
Mam ochotę dodać tu coś jeszcze, nawklejać, podlinkować, ale nieeee. Jutro jeszcze muszę komuś odpisać.
czwartek, 15 listopada 2012
31. O procesie przyzwyczajania, i o wszystkim innym po trochu
I tak było i nazajutrz, i jeszcze przez następne dni, aż w końcu już nikt nie mógł sobie przypomnieć, jak było dawniej.
[Lewis, Podróż "Wędrowca do świtu"]
Więc tak się wzwyczajam w rzeczywistość. Czas umyka szybko, zbyt szybko, ale może to i lepiej, bo zatraciłam umiejętność zajmowania samej siebie.
Studia nie są już taką wspaniałą przygodą. Wciąż są niezwykłe, i nie mieści mi się w głowie, że mogę siebie uważać za studentkę. Ciągle coś we mnie woła, że halo, to jest za wcześnie, jestem za mała, za młoda, zbyt niedojrzała i niedoświadczona. Cóż, głos pozostaje niesłyszany, gdyby był słyszany to zapewne niezrozumiany. Tak czy inaczej, nie ma dla mnie powrotu. Wyszłam z dzieciństwa i nie wrócę, dopiero teraz zaczęło to do mnie docierać tak naprawdę. Studia to ogromna machineria, która wkręca nas z dnia na dzień bardziej w tak zwaną szarą rzeczywistość. Już teraz nie mam życia poza studiami, a jeśli mam, to na poły nielegalnie, bo wywalczam je sobie coś olewając lub o czymś nie myśląc. Studia nie kończą się wraz z wyjściem z uczelni, tylko idą za mną do domu i przypominają: musisz przeczytać to i to i tamto, musisz wyszukać, znaleźć, napisać, uzupełnić, nauczyć się. I chociaż bardzo lubię moje przedmioty, do ostatniego kolokwium z redakcji typowej książki nawet nie musiałam się uczyć bo sama mi wchodziła do głowy, ale jednak, ale jednak nie mogę do końca zaakceptować tego, że nie jestem już swoja, nie tak całkiem, że znów nie dysponuję swoim czasem, i to w większym stopniu niż kiedykolwiek. W domu staję się powoli elementem niezależnym, oddzielnym bytem, a nie, jak to było do tej pory - córką rodziców, siostrą brata, dzieckiem postrzeganym jako całość z rodziną.
Zmiany, zmiany, i znów zmiany, zmiany takie wielkie, zmienia się wszystko. Przyzwyczajam się do braku pewności swojego życia. Przyzwyczajam się do świadomości, że jeszcze troszkę - w końcu co to jest, kilka lat? - i będę niezależna, odpowiedzialna za siebie. Przyzwyczajam się do samotności, znów do tego, że trzeba uważać na słowa. Przyzwyczajam się, przyzwyczajam, i zapominam, jak było wcześniej.
Wcześniej, to jest w wakacje. Zastanawiałam się, co ja pamiętam z najdłuższych wakacji mojego życia, zwłaszcza z ich początku, kiedy jeszcze nie ciążyły nade mną studia. Więc: pamiętam jeżdżenie rowerem o wschodzie słońca po mieście, a potem wspaniałą kąpiel, kiedy wszyscy jeszcze śpią, i ciche wślizgnięcie się do łóżka, jakbym nic nie robiła poza spaniem całą noc. Pamiętam poranne popijanie herbaty na ławce przed domem i przyglądanie się zielonym liściom dębu oraz bardzo, bardzo niebieskiemu niebu. Pamiętam zapach malin, kiedy razem z U. stałyśmy w długich rządkach i rwałyśmy, rwałyśmy, rwałyśmy... Pamiętam... co ja jeszcze z tamtego okresu pamiętam? Układałam przez trzy czy cztery dni puzzle 1000, niespodziewanie dostawałam listy, i pisałam listy... Pamiętam, że jeździłam na rowerze i spoglądałam na domy zastanawiając się, jacy ludzie mogą je zamieszkiwać.
I w sumie niewiele więcej. Później, w sierpniu, raz byłam w górach, oraz we wrześniu - dwa razy. O tak, to pamiętam bardzo dobrze, zmęczenie, słońce, krople potu, wielkie pragnienie, wiatr, smak zwycięstwa nad sobą.
Tyle pamiętam. I teraz wydaje mi się, że te wakacje ostatnie, to była moja ostoja niewinności, jakiś dziwny czas, kiedy zdarzenia następowały bez związku logicznego i bez najmniejszego sensu jedno po drugim, ale wszystkie mieściły się w moim życiu, rozciągały leniwie i dawały się smakować aż do samego końca. Wszystko było prześwietlone słońcem, niewyraźne i niekonkretne, dające się interpretować na kilka sposobów. W powietrzu unosiła się tak lekka, że aż niezauważalna magia.
Jak mogłam tego wtedy nie widzieć? Ale nie, ja to widziałam, przecież byłam spokojna i też pełna siebie, radości. Tak pamiętam te cztery miesiące, nie wiadomo na ile zgodnie z prawdą, ale znowu, czym jest prawda? Nikt mi nie powie jaka byłam w tamtym czasie, ja siebie pamiętam akurat tak, i to we mnie, ze mną zostanie. Może aż do starości będę tęskniła za tymi moimi najdłuższymi w życiu wakacjami, podczas których ostatni raz byłam dzieckiem.
Leją się ze mnie te słowa i leją, dawno zatracił się ogólny kontur całości, który chciałam tu zachować; ramy zostały przekroczone. To dlatego, że dawno tak nie pisałam. Nie mam do tego zdolności ostatnio, zakotwicza mnie rzeczywistość, przytrzymuje uwagę. Poniedziałki i wtorki są tak męczące, że dźwigam się z tego dopiero w sobotę. Już wiem, że zdecydowanie francuski jest od włoskiego piękniejszy. Wiem, że nigdy nie zostanę koneserem kultury łacińskiej. Nie chcę też zajmować się starodrukami. Tak mi się krystalizuje świat, zawęża życie, chodzę zagaśnięta i zagrzebana popiołami, nie mam ochoty rozmawiać, nie mam ochoty spotykać się, ludzie oddalają się ode mnie i ja oddalam się od nich. Wszyscy rozumiemy się w jakimś stopniu mniej, już mnie to tak nie martwi bo to naturalna kolej rzeczy, pantha rei. Wyzbywam się tylu pomysłów, brak we mnie energii która zużywa się podczas tylu zajęć na uczelni. Wiem jedno: lubię edytorstwo, to jest to co może mi dać w życiu jakąś radość, jeśli o pracę chodzi. Co się ze mną stanie jeśli nie zdam (a to całkiem prawdopodobne, bo jak można wywnioskować z tego tekstu, nie najlepsza ze mnie studentka i kiepski stwór społeczny)? Nie mam pojęcia. Może lepiej się nad tym nie zastanawiać.
Trzeba... nie, muszę. Muszę nauczyć się przekraczać własne ramy, w jakich dotąd żyję. Wszystko się zmienia, to już wiem. Przyzwyczajam się do zmian, ale przyzwyczajenie to nie wszystko, trzeba się nauczyć pływać.
Ha, ha, Mario B.
Wszystkie te słowa to jeden bełkot i nie polecam dopatrywania się w nim sensu. Sama nie mam zamiaru raczej tego czytać, bo aż się boję: co też mogło się tu ze mnie wydostać.
wtorek, 30 października 2012
wtorek, 23 października 2012
29. O tym, czym jest edytorstwo
Ciao, io sono Maria. Sono di Lublino. E tu di dove sei?
Majuskuła to DUŻE LITERY, a minuskuła - małe. Mediuskuła, czyli kapitaliki, to litery o kształcie dużych, ale WIELKOŚCI MAŁYCH. Pismo hieratyczne - to uproszczone, a tekstologia to nauka o tekstach, służebna wobec filologii. W siedemdziesiąt lat po śmierci autora wygasają prawa autorskie, do tej pory dziedziczone przez jego rodzinę, i jego dzieła stają się dobrem narodowym. Wydanie typu A jest naukowe, czyli tworzone od badaczy dla badaczy; typ B - popularnonaukowe, czyli tworzone dla zwykłego czytelnika, ale zawierające przypisy i wstępy stanowiące wskazówki interpretacyjne; typ C to wydanie popularne, składające się z tekstu głównego (właściwego). Oprawa książki to blok powiązany za pomocą różnych zabiegów introligatorskich (wyklejka, więzy, gaza) z okładką. Okładki dzielą się na miękkie, półtwarde i twarde. Czasopismo to wydawnictwo ciągłe, a książka - zwarte. Broszura nie może mieć więcej jak 48 stron. ISBN znaczy International Standard Book Number. Adiustacja to pierwsze sprawdzanie tekstu przez redaktora, czas na wprowadzenie zmian koniecznych i doskonalących, głębszą ingerencję w tekst. Składacz nadaje tekstowi typograficzny kształt przyszłej książki - dokonuje odpowiedniego formatowania.
Uczę się w końcu czegoś, co naprawdę jest interesujące.
Majuskuła to DUŻE LITERY, a minuskuła - małe. Mediuskuła, czyli kapitaliki, to litery o kształcie dużych, ale WIELKOŚCI MAŁYCH. Pismo hieratyczne - to uproszczone, a tekstologia to nauka o tekstach, służebna wobec filologii. W siedemdziesiąt lat po śmierci autora wygasają prawa autorskie, do tej pory dziedziczone przez jego rodzinę, i jego dzieła stają się dobrem narodowym. Wydanie typu A jest naukowe, czyli tworzone od badaczy dla badaczy; typ B - popularnonaukowe, czyli tworzone dla zwykłego czytelnika, ale zawierające przypisy i wstępy stanowiące wskazówki interpretacyjne; typ C to wydanie popularne, składające się z tekstu głównego (właściwego). Oprawa książki to blok powiązany za pomocą różnych zabiegów introligatorskich (wyklejka, więzy, gaza) z okładką. Okładki dzielą się na miękkie, półtwarde i twarde. Czasopismo to wydawnictwo ciągłe, a książka - zwarte. Broszura nie może mieć więcej jak 48 stron. ISBN znaczy International Standard Book Number. Adiustacja to pierwsze sprawdzanie tekstu przez redaktora, czas na wprowadzenie zmian koniecznych i doskonalących, głębszą ingerencję w tekst. Składacz nadaje tekstowi typograficzny kształt przyszłej książki - dokonuje odpowiedniego formatowania.
Uczę się w końcu czegoś, co naprawdę jest interesujące.
środa, 10 października 2012
28. O dreptaniu przez Bieszczady, dla odmiany
Nadszedł wreszcie ten moment, że mam chwilę czasu wolnego i nawet nie jestem śpiąca, więc opiszę to, co powinnam jakiś czas temu: trzeci wypad w góry w te wakacje. Trzeci chodzony w Bieszczadach w ogóle. I ostatni w tym roku.
Jak do tego doszło: otóż, gdy podziębiona, zmęczona i szczęśliwa wróciłam od A, spotkałam się z E. E bardzo chciała jechać gdzieś w góry, bo w lecie nie była. A jako że mój tata akurat się wybierał, zaprosiłam E do udziału w małej rodzinnej wyprawie. I ruszyliśmy w siną dal na trzy dni.
Jeśli mam być szczera, to z jednej strony nie bardzo mi się znowu jechać chciało. Ale z drugiej, ależ bym żałowała, gdybym nie pojechała. I jeszcze zabrać E i łazić razem - to było zbyt nęcące.
Tak więc, pojechałam w trzy dni od powrotu z Krakowa. Wyjątkowo szybkie życie jak na mnie ;)
Ruszyliśmy w nocy i rano znaleźliśmy nocleg - trochę fartem zdobyty czteroosobowy pokój. I od razu na szlak. Rozdzieliliśmy się, tata z Mikołajem poszli od Wielkiej Rawki, a ja z E od Caryńskiej. W sumie te same trasy pokonaliśmy.
Pierwszy raz byłam na Caryńskiej. Wiał taki wiatr, że zdmuchiwało mi nogi ze szlaku. E mówiła że spotkała się z większym, ale ja nie, i ten jest moim wspaniałym, Boskim Wiatrem. Zimą będę o nim snuła historie.
W Bacówce pod Małą Rawką spędziłyśmy trochę czasu na herbacie, zdjęciach i różnych gierkach, jakie tam mieli. Gry to są naprawdę przydatne rzeczy w schroniskach, niesamowicie się je wspomina, choć niby nic takiego. A jenga to już w ogóle jest moc, i zdecydowanie muszę ją mieć, pokemon!
A na Małej Rawce przyłączyła się do nas bardzo mała Marysia, która z pewnością wyrośnie na pędziwiatra górskiego.
Drugiego dnia szliśmy już razem. Bo mój tata w górach osiąga niebywałe szczyty charyzmy i wszystkich przekonał, że mniej więcej dziesięciogodzinny szlak da się przejść jesienią za dnia. Uwierzyliśmy, poszliśmy za nim, i okazało się, że miał rację. Bardzo się teraz z tej wyprawy cieszę, chyba to w ogóle była najlepsza rzeczy w tym wyjeździe. Nie spodziewałam się, że będę mogła tyle iść. I do tego że Bukowe Berdo będzie takie piękne, a zejście z Krzemienia takie strome. Nie chciałabym wędrować w odwrotną stronę ;)
Tak już na marginesie, nie wiem co by było gdyby nie czekolady E.
A trzeci dzień był już lżejszy. Podejście od Wołosatego na Tarnicę to była najtrudniejsza rzecz. Na szlaku, w samych jego początkach, stało sobie jak gdyby nigdy nic stado małych koni. Może to były koniki huculskie, nie mam pojęcia. Sporo tam było źrebiąt i jeszcze więcej potencjalnych zaciężnych klaczy, z czego widać, że koniom szczęście sprzyja i zdrowie dopisuje ;)
Z Tarnicy szliśmy na Halicz, a potem Rozsypaniec. Mianuję Halicz jedną z moich najulubieńszych gór, bo z jej szczytu są piękne widoki, a podejście na nią jest nie dość, że proste, to jeszcze genialnie malowniczo położone.
Z Rozsypańca szliśmy taką drogą wyłożoną małymi kamyczkami. Każdemu, kto chciałby iść naszym szlakiem, zdecydowanie odradzam, bo ta droga to istne utrapienie i w ogóle wrzód na zdrowym ciele szlaków górskich. Fuj, draństwo i paskudztwo.
To tak tytułem w miarę szczegółowego opisu. Dodać mogę jeszcze, że im więcej się po Bieszczadach chodzi, tym bardziej się je kocha. Kiedy się wtłoczę w chodzenie, zaczynam swobodnie biegać myślami. Widzę tyle miejsc, w których można by przysiąść i po prostu zwyczajnie chłonąć ciszę, że faktyczne przyczajenie przy nich jest niemożliwe. Ale potem te miejsca mi się marzą, śnią po nocach.
Góry moje łaskawe mają na mnie ten zbawienny wpływ, że ciągle mam inną perspektywę patrzenia. Jak gdyby problemy mnie nie dotyczyły, nie do końca, bo część mnie dalej wędruje sobie daleko stąd. Nie można zranić kogoś, kto nie jest w pełni obecny. On jest ponad to, bo żyje w dwóch miejscach; jego dusza musiała stać się ogromna, by pomieścić w sobie zdeptane szlaki.
Jak do tego doszło: otóż, gdy podziębiona, zmęczona i szczęśliwa wróciłam od A, spotkałam się z E. E bardzo chciała jechać gdzieś w góry, bo w lecie nie była. A jako że mój tata akurat się wybierał, zaprosiłam E do udziału w małej rodzinnej wyprawie. I ruszyliśmy w siną dal na trzy dni.
Jeśli mam być szczera, to z jednej strony nie bardzo mi się znowu jechać chciało. Ale z drugiej, ależ bym żałowała, gdybym nie pojechała. I jeszcze zabrać E i łazić razem - to było zbyt nęcące.
Tak więc, pojechałam w trzy dni od powrotu z Krakowa. Wyjątkowo szybkie życie jak na mnie ;)
Ruszyliśmy w nocy i rano znaleźliśmy nocleg - trochę fartem zdobyty czteroosobowy pokój. I od razu na szlak. Rozdzieliliśmy się, tata z Mikołajem poszli od Wielkiej Rawki, a ja z E od Caryńskiej. W sumie te same trasy pokonaliśmy.
Pierwszy raz byłam na Caryńskiej. Wiał taki wiatr, że zdmuchiwało mi nogi ze szlaku. E mówiła że spotkała się z większym, ale ja nie, i ten jest moim wspaniałym, Boskim Wiatrem. Zimą będę o nim snuła historie.
W Bacówce pod Małą Rawką spędziłyśmy trochę czasu na herbacie, zdjęciach i różnych gierkach, jakie tam mieli. Gry to są naprawdę przydatne rzeczy w schroniskach, niesamowicie się je wspomina, choć niby nic takiego. A jenga to już w ogóle jest moc, i zdecydowanie muszę ją mieć, pokemon!
A na Małej Rawce przyłączyła się do nas bardzo mała Marysia, która z pewnością wyrośnie na pędziwiatra górskiego.
Drugiego dnia szliśmy już razem. Bo mój tata w górach osiąga niebywałe szczyty charyzmy i wszystkich przekonał, że mniej więcej dziesięciogodzinny szlak da się przejść jesienią za dnia. Uwierzyliśmy, poszliśmy za nim, i okazało się, że miał rację. Bardzo się teraz z tej wyprawy cieszę, chyba to w ogóle była najlepsza rzeczy w tym wyjeździe. Nie spodziewałam się, że będę mogła tyle iść. I do tego że Bukowe Berdo będzie takie piękne, a zejście z Krzemienia takie strome. Nie chciałabym wędrować w odwrotną stronę ;)
Tak już na marginesie, nie wiem co by było gdyby nie czekolady E.
A trzeci dzień był już lżejszy. Podejście od Wołosatego na Tarnicę to była najtrudniejsza rzecz. Na szlaku, w samych jego początkach, stało sobie jak gdyby nigdy nic stado małych koni. Może to były koniki huculskie, nie mam pojęcia. Sporo tam było źrebiąt i jeszcze więcej potencjalnych zaciężnych klaczy, z czego widać, że koniom szczęście sprzyja i zdrowie dopisuje ;)
Z Tarnicy szliśmy na Halicz, a potem Rozsypaniec. Mianuję Halicz jedną z moich najulubieńszych gór, bo z jej szczytu są piękne widoki, a podejście na nią jest nie dość, że proste, to jeszcze genialnie malowniczo położone.
Z Rozsypańca szliśmy taką drogą wyłożoną małymi kamyczkami. Każdemu, kto chciałby iść naszym szlakiem, zdecydowanie odradzam, bo ta droga to istne utrapienie i w ogóle wrzód na zdrowym ciele szlaków górskich. Fuj, draństwo i paskudztwo.
To tak tytułem w miarę szczegółowego opisu. Dodać mogę jeszcze, że im więcej się po Bieszczadach chodzi, tym bardziej się je kocha. Kiedy się wtłoczę w chodzenie, zaczynam swobodnie biegać myślami. Widzę tyle miejsc, w których można by przysiąść i po prostu zwyczajnie chłonąć ciszę, że faktyczne przyczajenie przy nich jest niemożliwe. Ale potem te miejsca mi się marzą, śnią po nocach.
Góry moje łaskawe mają na mnie ten zbawienny wpływ, że ciągle mam inną perspektywę patrzenia. Jak gdyby problemy mnie nie dotyczyły, nie do końca, bo część mnie dalej wędruje sobie daleko stąd. Nie można zranić kogoś, kto nie jest w pełni obecny. On jest ponad to, bo żyje w dwóch miejscach; jego dusza musiała stać się ogromna, by pomieścić w sobie zdeptane szlaki.
środa, 26 września 2012
27. O dreptaniu przez Beskid Sądecki, cz. II
21.09.2012, piątek
Siedzimy brudne i śmierdzące bardzo. Właśnie kostnieję z zimna, a Agnieszce jest tak gorąco, że nie wie. Kaloryfery nie grzeją.
Bo tak w ogóle, to jesteśmy w schronisku na Przehybie. [Ciekawostka, że na jednej pieczątce jest napisane "Przechyba", przez "ch". Hm.] Duże schronisko, z okna widok na Tatry, jest prąd, i do tego własna nasza łazienka (odpicowana w kosmos) [oraz z zepsutą spłuczką, którą własnoręcznie i prowizorycznie naprawiłam, ale to pomińmy ^^ ].
[To były plusy, teraz nastąpi góra minusów, bo byłam zmęczona i strasznie mi się narzekać chciało ;)].
ALE.
Nie grzeją kaloryfery, a mi jest zimno.
Obsługa jest do dupy, i zaraz wyszczególnię: kazano nam w ogóle czekać jakiś kwadrans, a jesteśmy skonane, aż ktoś łaskawie wyda nam klucz do pokoju. Wydawanie klucza też zresztą długo trwało. I jedna kobieta podejrzewała, że chcemy z A. ukraść pościel, phi ;) Pewne ktosie miały tu paranoję. [Fakt, najuprzejmiejsza kadra świata to to nie była, ale jak się zastanowić, to mogli być też dużo gorsi].
Nie ma kominka, a stołówka jest generalnie nieprzyjaznym miejscem.
I przyjechała tu jakaś wycieczka, na oko z gimnazjum bądź początków liceum. Owszem, na Łabowskiej Hali też była jakaś wycieczka, ale ta tutaj jest liczniejsza [potem dowiedziałyśmy się, że to... Duszpasterstwo Akademickie. Ach, nie ma to jak patrzenie na świat w jasnych barwach. Widać człowiekowi zmęczonemu przeszkadza niemal wszystko].
[Dobra, ciąg dalszy moich narzekań wytnę, bo na co to komu, zwłaszcza że te moje jęki nijak mają się do rzeczywistości ;)].
Na szczęście jesteśmy z A. tak zmęczone, że pewnie szybko zaśniemy.
A. poszła się myć do naszej przypokojowej łazienki. Może się zbiorę i skrobnę coś o dniu dzisiejszym: wyruszyłyśmy rano, po 7:00, ze schroniska na Hali Łabowskiej do Rytra. Trochę ponad trzy godziny drogi, o ile pamiętam. Szło nam się lekko, robiłyśmy zdjęcia mgłom i kilku małym muchomorom. Trzy raz minęłyśmy się z grupą znaną ze schroniska: trzema studentami (z dwoma z nich siedziałyśmy wczoraj przy kominku, trzeci spał). Głównie to oni nas wyprzedzali, nawet zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Niestety, nie mamy pojęcia, jak mieli na imiona, o jakichś namiarach nie wspominając. My to jak zaczniemy nawiązywać znajomości...
W sumie to mieli zajrzeć do schroniska na Przehybie, ale raczej ich tu nie ma. Trudno ;)
Więc, w Rytrze znalazłyśmy się przed 12:00. Zrobiłyśmy małe zakupy: woda, jabłka, drożdżówki, chleb. Zjadłyśmy drożdżówki na stacji kolejowej, porozmyślałyśmy, podeliberowałyśmy, i w końcu wymyśliłyśmy, że pójdziemy na Przehybę dłuższą trasą. No bo: ba, co to dla nas, że niby nie damy rady, itd.
Pierwszy etap czerwonego szlaku był... męczący. Wspinałyśmy się genialnie stromą asfaltową drogą, i bardzo długo na obrzeżach stały domy. Iście godne podziwu. Zimą musi być tamtejszym ludziom bardzo fajnie.
Potem zaczęła się część leśna szlaku. Długi czas było nam swobodnie i przyjemnie, kilka stromizn pokonałyśmy generalnie bez problemów. Około 15:00 dotarłyśmy na coś, co prawdopodobnie zwie się Niemcowa (wcześniej długo nie było drogowskazów, i ten tutaj prawie całowałyśmy z radości), wisiała tam tabliczka mówiąca, że do Przehyby jeszcze 6 km, i nagle do nas dotarło, że możemy nie zdążyć do 19:00, a po 19:00 anulują nam w schronisku rezerwację pokoju. Niniejszym rozpoczął się wyścig z czasem. W drodze na Wielkiego Rogacza dostałyśmy mocarnego acz krótkotrwałego powera, szłyśmy bardzo szybko, a potem - puff! - i całkowicie opadłyśmy z sił. Posiłek stał się koniecznością na Rogaczu.
Dalej była Radziejowa... którą niechcący minęłyśmy. Skręciłyśmy w inny szlak (po drodze dało się zobaczyć Tatry na horyzoncie).
Powyższą relację ośmielę się uzupełnić o niewielką wzmiankę o porykujących w lesie jeleniach oraz o latające tuż nad nami kruki, których skrzydła wydawały odgłos podobny do piłowania drewna. Miałyśmy dzisiaj też wiele szczęścia - w miejscach, gdzie nie wiedziałyśmy jak dalej iść nagle pojawiali się jacyś ludzie, którzy zawsze nam pomagali. A może to były beskidzkie anioły?
___ C.D.
Więc beskidzkie anioły w liczbie trzech dwa razy wskazały nam właściwą drogę, i to lepszą, bo gdybyśmy szły przez Radziejową, nie doszłybyśmy przed zmrokiem do schroniska.
Swoją drogą, okolice Przehyby są bardzo, bardzo ładne.
O 18:30 mniej więcej dotarłyśmy do schroniska słaniając się na nogach. I, ponieważ zaczęłam od końca, wiadomo już, jak nam tu jest.
Właśnie wstałyśmy, powietrze musi być bardzo czyste bo nie dość, że wspaniale widać Tatry, to jeszcze dalej wyłaniają się jakieś odległe słowackie góry. Jemy śniadanie, w schronisku jeszcze cisza, nasze stopy bolą, jakby trochę opuchnięte. Dziś przed nami zejście do Szczawnicy i jazda do Krakowa.
[W stołówce odkryłyśmy, że nasi koledzy studenci jednak w tym schronisku spali, i w końcu dowiedziałyśmy się, jak się nazywają. Ruszyłyśmy znów czerwonym szlakiem chcąc jeszcze zdobyć Dzwonkówkę, ale nic nam z tego nie wyszło, bo wcześniej skręciłyśmy w żółty szlak, niż było trzeba. Po drodze napotkałyśmy pana malującego oznaczenia szlaków ;) A. chciała mu zrobić zdjęcie, ale akurat się ruszył i wyszło rozmazane.
Mijałyśmy jeszcze Bacówkę pod Bereśnikiem, przy której wymalowane były wspaniałe drogowskazy:
no i finito ^^
Siedzimy brudne i śmierdzące bardzo. Właśnie kostnieję z zimna, a Agnieszce jest tak gorąco, że nie wie. Kaloryfery nie grzeją.
Bo tak w ogóle, to jesteśmy w schronisku na Przehybie. [Ciekawostka, że na jednej pieczątce jest napisane "Przechyba", przez "ch". Hm.] Duże schronisko, z okna widok na Tatry, jest prąd, i do tego własna nasza łazienka (odpicowana w kosmos) [oraz z zepsutą spłuczką, którą własnoręcznie i prowizorycznie naprawiłam, ale to pomińmy ^^ ].
[To były plusy, teraz nastąpi góra minusów, bo byłam zmęczona i strasznie mi się narzekać chciało ;)].
ALE.
Nie grzeją kaloryfery, a mi jest zimno.
Obsługa jest do dupy, i zaraz wyszczególnię: kazano nam w ogóle czekać jakiś kwadrans, a jesteśmy skonane, aż ktoś łaskawie wyda nam klucz do pokoju. Wydawanie klucza też zresztą długo trwało. I jedna kobieta podejrzewała, że chcemy z A. ukraść pościel, phi ;) Pewne ktosie miały tu paranoję. [Fakt, najuprzejmiejsza kadra świata to to nie była, ale jak się zastanowić, to mogli być też dużo gorsi].
Nie ma kominka, a stołówka jest generalnie nieprzyjaznym miejscem.
I przyjechała tu jakaś wycieczka, na oko z gimnazjum bądź początków liceum. Owszem, na Łabowskiej Hali też była jakaś wycieczka, ale ta tutaj jest liczniejsza [potem dowiedziałyśmy się, że to... Duszpasterstwo Akademickie. Ach, nie ma to jak patrzenie na świat w jasnych barwach. Widać człowiekowi zmęczonemu przeszkadza niemal wszystko].
[Dobra, ciąg dalszy moich narzekań wytnę, bo na co to komu, zwłaszcza że te moje jęki nijak mają się do rzeczywistości ;)].
Na szczęście jesteśmy z A. tak zmęczone, że pewnie szybko zaśniemy.
A. poszła się myć do naszej przypokojowej łazienki. Może się zbiorę i skrobnę coś o dniu dzisiejszym: wyruszyłyśmy rano, po 7:00, ze schroniska na Hali Łabowskiej do Rytra. Trochę ponad trzy godziny drogi, o ile pamiętam. Szło nam się lekko, robiłyśmy zdjęcia mgłom i kilku małym muchomorom. Trzy raz minęłyśmy się z grupą znaną ze schroniska: trzema studentami (z dwoma z nich siedziałyśmy wczoraj przy kominku, trzeci spał). Głównie to oni nas wyprzedzali, nawet zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Niestety, nie mamy pojęcia, jak mieli na imiona, o jakichś namiarach nie wspominając. My to jak zaczniemy nawiązywać znajomości...
W sumie to mieli zajrzeć do schroniska na Przehybie, ale raczej ich tu nie ma. Trudno ;)
Więc, w Rytrze znalazłyśmy się przed 12:00. Zrobiłyśmy małe zakupy: woda, jabłka, drożdżówki, chleb. Zjadłyśmy drożdżówki na stacji kolejowej, porozmyślałyśmy, podeliberowałyśmy, i w końcu wymyśliłyśmy, że pójdziemy na Przehybę dłuższą trasą. No bo: ba, co to dla nas, że niby nie damy rady, itd.
Pierwszy etap czerwonego szlaku był... męczący. Wspinałyśmy się genialnie stromą asfaltową drogą, i bardzo długo na obrzeżach stały domy. Iście godne podziwu. Zimą musi być tamtejszym ludziom bardzo fajnie.
Potem zaczęła się część leśna szlaku. Długi czas było nam swobodnie i przyjemnie, kilka stromizn pokonałyśmy generalnie bez problemów. Około 15:00 dotarłyśmy na coś, co prawdopodobnie zwie się Niemcowa (wcześniej długo nie było drogowskazów, i ten tutaj prawie całowałyśmy z radości), wisiała tam tabliczka mówiąca, że do Przehyby jeszcze 6 km, i nagle do nas dotarło, że możemy nie zdążyć do 19:00, a po 19:00 anulują nam w schronisku rezerwację pokoju. Niniejszym rozpoczął się wyścig z czasem. W drodze na Wielkiego Rogacza dostałyśmy mocarnego acz krótkotrwałego powera, szłyśmy bardzo szybko, a potem - puff! - i całkowicie opadłyśmy z sił. Posiłek stał się koniecznością na Rogaczu.
Dalej była Radziejowa... którą niechcący minęłyśmy. Skręciłyśmy w inny szlak (po drodze dało się zobaczyć Tatry na horyzoncie).
Powyższą relację ośmielę się uzupełnić o niewielką wzmiankę o porykujących w lesie jeleniach oraz o latające tuż nad nami kruki, których skrzydła wydawały odgłos podobny do piłowania drewna. Miałyśmy dzisiaj też wiele szczęścia - w miejscach, gdzie nie wiedziałyśmy jak dalej iść nagle pojawiali się jacyś ludzie, którzy zawsze nam pomagali. A może to były beskidzkie anioły?
___ C.D.
Więc beskidzkie anioły w liczbie trzech dwa razy wskazały nam właściwą drogę, i to lepszą, bo gdybyśmy szły przez Radziejową, nie doszłybyśmy przed zmrokiem do schroniska.
Swoją drogą, okolice Przehyby są bardzo, bardzo ładne.
O 18:30 mniej więcej dotarłyśmy do schroniska słaniając się na nogach. I, ponieważ zaczęłam od końca, wiadomo już, jak nam tu jest.
Właśnie wstałyśmy, powietrze musi być bardzo czyste bo nie dość, że wspaniale widać Tatry, to jeszcze dalej wyłaniają się jakieś odległe słowackie góry. Jemy śniadanie, w schronisku jeszcze cisza, nasze stopy bolą, jakby trochę opuchnięte. Dziś przed nami zejście do Szczawnicy i jazda do Krakowa.
[W stołówce odkryłyśmy, że nasi koledzy studenci jednak w tym schronisku spali, i w końcu dowiedziałyśmy się, jak się nazywają. Ruszyłyśmy znów czerwonym szlakiem chcąc jeszcze zdobyć Dzwonkówkę, ale nic nam z tego nie wyszło, bo wcześniej skręciłyśmy w żółty szlak, niż było trzeba. Po drodze napotkałyśmy pana malującego oznaczenia szlaków ;) A. chciała mu zrobić zdjęcie, ale akurat się ruszył i wyszło rozmazane.
Mijałyśmy jeszcze Bacówkę pod Bereśnikiem, przy której wymalowane były wspaniałe drogowskazy:
baba na czacie ;)
W Szczawnicy jeszcze chciałyśmy napić się w pijalni wód, ale, co za peszek, spóźniłyśmy się dwie minuty i była zamknięta - bo przerwa. Cóż, myślę że nie ma bardzo czego żałować].
no i finito ^^
poniedziałek, 24 września 2012
26. O dreptaniu przez Beskid Sądecki, cz. I
20.09.2012
Siedzimy z Agnieszką w schronisku. Dotarłyśmy tu w wielkim trudzie, w deszczu, w przerażającej zimnicy, ze zgrabiałymi dłońmi [bo w górze było tylko 2.5 stopnia Celsjusza, podczas gdy w Krynicy Zdrój, skąd ruszałyśmy, 7 stopni]. Wchodząc do schroniska prawie popłakałyśmy się z radości ;) A potem dokonałyśmy odkrycia stulecia - kaloryfery grzeją! GRZEJĄ! SĄ CIEPŁE!!! Czyli, na szczęście, istnieją szanse, że wyschną do jutra nasze spodnie. I plecaki. I skarpetki. Oraz bluzki, notesy, piżamy, także futerał na aparat... No, ogółem wszystko.
Właśnie sobie siedzimy przy kominku, bo nareszcie zwolniło się miejsce ^^. Trochę grałyśmy w chińczyka, plansza została na drugim końcu sali jadalnej razem z naszą czekoladą, sucharami, telefonami itp. Może się nikt nie połakomi ;) taa, jesteśmy bezmyślne.
Za oknami biała mgła, A. mówi że dobrze że nie śnieg. Ale serio, wygląda jak mleko. Tak jest od początku, na szlaku wyobrażałyśmy sobie, że np. przeniosłyśmy się tymczasem w przeszłość ^^ [bo na szlakach nie było nikogo - aż nie znalazłyśmy się w pobliżu schroniska, bo wtedy pokazało się nagle pięcioro wędrowców].
___
O czym zapomniałyśmy wspomnieć: o katarze siąpiącym deszczowym. Tak, to jest zdecydowanie oddzielny rodzaj kataru, bardzo rzadkie zwierzę. Potrzeba specyficznej pogody, aby to spotkać.
Dalej, ciepła woda była, wbrew naszemu, a w sumie to głównie mojemu, czarnowidztwu (Agnieszka jest mniej narzekająca ode mnie ;)). Za to nie było pryszniców. Kąpiele w umywalkach bardzo przyjemne, zwłaszcza kiedy umywalki, oddzielnie zamykane, znajdują się we wspólnych łazienkach. Jak się nie zamknęło drzwi, to mógł wleźć jakiś chłopak.
A następnego dnia nie było przymrozku, tylko pięknie się wypogodziło. I wszystkie nasze rzeczy wyschły przez noc.
Spałyśmy wtedy w schronisku na Łabowskiej Hali. Prąd włączyli nam tylko na dwie godziny, jakaś wycieczka organizowała sobie Posiedzenia Korytarzowe, za to miałyśmy najcieplejszy pokój, bo przy kominie ;)
Czyli że ogółem było genialnie. Ciąg dalszy nastąpi.
Siedzimy z Agnieszką w schronisku. Dotarłyśmy tu w wielkim trudzie, w deszczu, w przerażającej zimnicy, ze zgrabiałymi dłońmi [bo w górze było tylko 2.5 stopnia Celsjusza, podczas gdy w Krynicy Zdrój, skąd ruszałyśmy, 7 stopni]. Wchodząc do schroniska prawie popłakałyśmy się z radości ;) A potem dokonałyśmy odkrycia stulecia - kaloryfery grzeją! GRZEJĄ! SĄ CIEPŁE!!! Czyli, na szczęście, istnieją szanse, że wyschną do jutra nasze spodnie. I plecaki. I skarpetki. Oraz bluzki, notesy, piżamy, także futerał na aparat... No, ogółem wszystko.
Właśnie sobie siedzimy przy kominku, bo nareszcie zwolniło się miejsce ^^. Trochę grałyśmy w chińczyka, plansza została na drugim końcu sali jadalnej razem z naszą czekoladą, sucharami, telefonami itp. Może się nikt nie połakomi ;) taa, jesteśmy bezmyślne.
Za oknami biała mgła, A. mówi że dobrze że nie śnieg. Ale serio, wygląda jak mleko. Tak jest od początku, na szlaku wyobrażałyśmy sobie, że np. przeniosłyśmy się tymczasem w przeszłość ^^ [bo na szlakach nie było nikogo - aż nie znalazłyśmy się w pobliżu schroniska, bo wtedy pokazało się nagle pięcioro wędrowców].
no i dokładnie tak było ^^
____
Trochę później. Za oknem wciąż mlecznobiała mgła, i zimno. Chwilę z Agnieszką siedziałyśmy przy kominku i trochę rozmawiałyśmy z dwoma chłopakami, grzejąc się. Nasze rzeczy (za wyjątkiem spodni, o radości!) wciąż mokre. A. twierdzi, że błoto ze spodni będzie ścierać szczoteczką do zębów [ha, i wcale do tego nie doszło ;) błoto, jakoś tak, samo się odpadło, częściowo].
Nie chce nam się nic robić. Poza spaniem. Ale trzeba naładować telefony. I wisi nad nami groźba kąpieli. STRASZNE. Bo nam się nie chce zupełnie, nic a nic, woda będzie na pewno zimna, i nam też jest zimno ciągle, a rano będzie przymrozek.
NA PEWNO.
Bo jestem wróżem. Więc będzie przymrozek, i Agnieszka nie kłóć się ze mną, o.
Na polu nadal jest mgła. Wprawdzie nie spodziewałyśmy się, że jej nie będzie, ale mimo to jej milcząca obecność nie napawa nas optymizmem. Po długich i żmudnych poszukiwaniach zostało odnalezione gniazdko. Podejrzewamy, że ciepłej wody nie będzie. M. poszła podsunąć plecak do kaloryfera, bo z niego jest niezły drań - namaka przez parę godzin a schnie pewnie jeszcze dłużej - sprawdzamy to doświadczalnie. Chyba komuś spaliły się kiełbaski, bo śmierdzi.___
O czym zapomniałyśmy wspomnieć: o katarze siąpiącym deszczowym. Tak, to jest zdecydowanie oddzielny rodzaj kataru, bardzo rzadkie zwierzę. Potrzeba specyficznej pogody, aby to spotkać.
Dalej, ciepła woda była, wbrew naszemu, a w sumie to głównie mojemu, czarnowidztwu (Agnieszka jest mniej narzekająca ode mnie ;)). Za to nie było pryszniców. Kąpiele w umywalkach bardzo przyjemne, zwłaszcza kiedy umywalki, oddzielnie zamykane, znajdują się we wspólnych łazienkach. Jak się nie zamknęło drzwi, to mógł wleźć jakiś chłopak.
A następnego dnia nie było przymrozku, tylko pięknie się wypogodziło. I wszystkie nasze rzeczy wyschły przez noc.
Spałyśmy wtedy w schronisku na Łabowskiej Hali. Prąd włączyli nam tylko na dwie godziny, jakaś wycieczka organizowała sobie Posiedzenia Korytarzowe, za to miałyśmy najcieplejszy pokój, bo przy kominie ;)
Czyli że ogółem było genialnie. Ciąg dalszy nastąpi.
Kolejka na Jaworzynę Krynicką. Tu przeżyłyśmy szok termiczny przez różnicę temperatur.
Te dwa zdjęcia są z następnego dnia, tak na zachętę ;)
piątek, 10 sierpnia 2012
23. O proroctwie, które ma na celu zaklęcie rzeczywistości, by nie była taka jaką być zamierza
Jutro mam wesele, na które nie chce mi się iść. Im do wesela bliżej, tym bardziej mi się nie chce. Swego czasu się cieszyłam, ale. Kiedy to było.
Nie powinnam pisać postów po nocach, bo zazwyczaj zaczynam smęcić ni z gruchy, ni z pietruchy. Jakoś chłodno się zrobiło, marzną mi bose stopy, i do pewnego stopnia mi to odpowiada, bo czuję się materialna.
Oglądałam wczoraj jeden z filmów Ghibli, oczywiście któryś już raz. Bo też mi się smętnie robiło. Tak sobie myślę, że nie zdajecie sobie sprawy, jak niedojrzała ciągle jestem. Staram się nie wypuszczać na światło dzienne wszystkich tych histerycznych reakcji, jakie się we mnie zazwyczaj rodzą, nie mówić o swoich uczuciach za wiele. Czasem mi to wychodzi, czasem nie. A kiedy nie, zaczynam pisać na blogu właśnie takie posty.
Nie dzieje się nic, nie stało się nic. Pomyślałam tylko, że może jak na moment ulżę sobie i pozwolę na użalanie nad sobą, to później będę miała spokój na jakiś czas. Takie zaklinanie rzeczywistości. Odprawiam całą masę podobnych rytuałów, próbując przechytrzyć samą siebie. Czasem się udaje, zależy na ile jestem w stanie wmówić sobie jakieś uczucia i myśli.
O, może nawet mogłabym się jakoś nazwać. Zaklinaczka Rzeczywistości. Czarodziejka Nieuświadamianych Możliwości. Mag Manipulacyjny. Może jak się nazwę, będę w tym fachu skuteczniejsza.
Nie powinnam pisać postów po nocach, bo zazwyczaj zaczynam smęcić ni z gruchy, ni z pietruchy. Jakoś chłodno się zrobiło, marzną mi bose stopy, i do pewnego stopnia mi to odpowiada, bo czuję się materialna.
Oglądałam wczoraj jeden z filmów Ghibli, oczywiście któryś już raz. Bo też mi się smętnie robiło. Tak sobie myślę, że nie zdajecie sobie sprawy, jak niedojrzała ciągle jestem. Staram się nie wypuszczać na światło dzienne wszystkich tych histerycznych reakcji, jakie się we mnie zazwyczaj rodzą, nie mówić o swoich uczuciach za wiele. Czasem mi to wychodzi, czasem nie. A kiedy nie, zaczynam pisać na blogu właśnie takie posty.
Nie dzieje się nic, nie stało się nic. Pomyślałam tylko, że może jak na moment ulżę sobie i pozwolę na użalanie nad sobą, to później będę miała spokój na jakiś czas. Takie zaklinanie rzeczywistości. Odprawiam całą masę podobnych rytuałów, próbując przechytrzyć samą siebie. Czasem się udaje, zależy na ile jestem w stanie wmówić sobie jakieś uczucia i myśli.
O, może nawet mogłabym się jakoś nazwać. Zaklinaczka Rzeczywistości. Czarodziejka Nieuświadamianych Możliwości. Mag Manipulacyjny. Może jak się nazwę, będę w tym fachu skuteczniejsza.
niedziela, 5 sierpnia 2012
22. O tym, jak w końcu wyjechałam w Bieszczady, co mi się takie niesamowite zdawało
Nie mogę się nadziwić i nacieszyć. Nawypisywać.
Byłam w Bieszczadach łącznie razy trzy. Pierwszy, to był obóz harcerski w Skorodnem w 2007. Drugi, to była jazda po brata na jego obóz, w 2010. W sumie nawet się nie liczy, bo wtedy jedynie pooddychałam sobie bieszczadzkim powietrzem.
A teraz był trzeci raz. Też niedługi, ale chodzony, pierwsze moje włóczykijstwo od dawna. Brakowało mi tego, nawet sobie sprawy nie zdawałam, jak bardzo. Jakoś tak się dzieje, że z każdym kolejnym krokiem człowiek staje się coraz lżejszy, coraz pogodniejszy. Jeszcze góry tak godzą z samym sobą. Wróciłam do tego Lublina, w którym żyję od urodzenia i do którego przecież jestem w jakiś sposób przywiązana, ale nie znajduję w sobie tymczasem zrozumienia dla zabieganych ludzi wokół. Mam wrażenie, że za bardzo się przejmują. Przesadzają. Radziłabym im, żeby wybrali się w Bieszczady, o.
To ciekawe, ale nie mam nawet zrozumienia dla własnych niepokończonych spraw. Takie mi się błahe wydają. Wszystko takie się wydaje. Więc chodzę jakby z głową w chmurach. Z głową w górach. Nie mam siły rozmawiać.
Byłam w Bieszczadach łącznie razy trzy. Pierwszy, to był obóz harcerski w Skorodnem w 2007. Drugi, to była jazda po brata na jego obóz, w 2010. W sumie nawet się nie liczy, bo wtedy jedynie pooddychałam sobie bieszczadzkim powietrzem.
A teraz był trzeci raz. Też niedługi, ale chodzony, pierwsze moje włóczykijstwo od dawna. Brakowało mi tego, nawet sobie sprawy nie zdawałam, jak bardzo. Jakoś tak się dzieje, że z każdym kolejnym krokiem człowiek staje się coraz lżejszy, coraz pogodniejszy. Jeszcze góry tak godzą z samym sobą. Wróciłam do tego Lublina, w którym żyję od urodzenia i do którego przecież jestem w jakiś sposób przywiązana, ale nie znajduję w sobie tymczasem zrozumienia dla zabieganych ludzi wokół. Mam wrażenie, że za bardzo się przejmują. Przesadzają. Radziłabym im, żeby wybrali się w Bieszczady, o.
To ciekawe, ale nie mam nawet zrozumienia dla własnych niepokończonych spraw. Takie mi się błahe wydają. Wszystko takie się wydaje. Więc chodzę jakby z głową w chmurach. Z głową w górach. Nie mam siły rozmawiać.
czwartek, 12 lipca 2012
20. Wędrowiec
"Nie sądź nikogo po ścieżce, którą podąża. Jeśli nie przeszedłeś całej drogi i każdego kroku w tym samym kierunku, nie zdołasz powiedzieć innemu, dokąd zmierza i co zostawia za sobą".
[Col Buchanan]
[Col Buchanan]
sobota, 30 czerwca 2012
19. Wyniki!
O 5:30 rano dnia wczorajszego wkradłam się cichutko na stronę OKE i ukradkiem sprawdziłam swoje wyniki. Trochę się bałam spojrzeć na to, co się pokaże. Ale zdałam, ZDAŁAM! Zdałam nawet dobrze, tak dobrze zdać się nie spodziewałam, nie spodziewałam się takich wyników! Wprawdzie teraz, jak już ochłonęłam, wydają mi się po prostu przyzwoite, a nie wybitne, ale doooobra. Zdałam;).
W sumie... jakie to dziwne. Matura to jest takie wielkie halo, na pierwszy egzamin przychodzi się z takim zamułem, że jak to, niemożliwe że matura to JUŻ. A tu się zwyczajnie siada, otwiera arkusz, i on wygląda tak jak wszystkie te sprawdziany pisane przez 12 lat nauki (dwanaście!). I pisze się to też całkiem zwyczajnie. Tak schodzą te egzaminy, później jest koniec i miesiąc czeka się na wyniki. Wcale się przy tym bezustannie o nich nie myśli, po kilku dniach spędzonych na robieniu wszystkiego i niczego rzeczywistość wydaje się rozmazana. Inni chodzą do szkoły, do pracy, wypełniają te swoje obowiązki, a ja nic... śpię do ósmej... czytam... jeżdżę na rowerze... obserwuję Guzika... patrzę na ptaki... patrzę w niebo... spotkam się z kimś, śmieję się... spotkam się z innym maturzystą i wcale już nie rozmawiamy o maturach, zdążyliśmy o nich zapomnieć. Wyniki? Do wyników jeszcze szmat czasu.
I puch! są wyniki. Sprawdziłam je, siedzę i tępo gapię się w monitor, wszystko to przelatuje mi przez głowę. No tak, teraz mam spokój. I po maturze, matura z głowy. Jaka ulga;).
A że studia potem - to co? To jest znowu jakaś inna rzeczywistość, kiedy to będzie! ;)
środa, 20 czerwca 2012
18. Murakami, oczywiście
Milczysz, i twoje milczenie rozpływa się, rozdrabnia. Zawisa między nami, niewyraźne, ale obecne.
Przyglądam się milczeniu jak chmurze pyłu, z którego coś może się wyodrębnić. Nasłuchuję uważnie. Przyciągam dźwięki do swoich uszu, od ścian odrywają się nawet takie już przebrzmiałe. Cała staję się słuchem i wzrokiem, próbuję przejrzeć na wylot swój pusty pokój, samą siebie, widok za oknem.
Patrzę na ciebie tu obecnego, którego nie można wyczuć. Jesteś jakimś nieznanym mi bytem, nie wiem, kim. Myślę tylko, że gdyby ktoś tu ze mną siedział, tak właśnie by milczał. I ja też przecież milczę. Zdaje mi się, że w takiej gorącej, wibrującej ciszy można dowyobrazić sobie coś, kogoś, można przejść do świata, w którym świecą nad Ziemią dwa księżyce.
"Myślisz, że musisz coś powiedzieć. Lecz nie wiesz co. Słowa umierają w zagłębieniu czasu".
Przyglądam się milczeniu jak chmurze pyłu, z którego coś może się wyodrębnić. Nasłuchuję uważnie. Przyciągam dźwięki do swoich uszu, od ścian odrywają się nawet takie już przebrzmiałe. Cała staję się słuchem i wzrokiem, próbuję przejrzeć na wylot swój pusty pokój, samą siebie, widok za oknem.
Patrzę na ciebie tu obecnego, którego nie można wyczuć. Jesteś jakimś nieznanym mi bytem, nie wiem, kim. Myślę tylko, że gdyby ktoś tu ze mną siedział, tak właśnie by milczał. I ja też przecież milczę. Zdaje mi się, że w takiej gorącej, wibrującej ciszy można dowyobrazić sobie coś, kogoś, można przejść do świata, w którym świecą nad Ziemią dwa księżyce.
"Myślisz, że musisz coś powiedzieć. Lecz nie wiesz co. Słowa umierają w zagłębieniu czasu".
piątek, 8 czerwca 2012
17. "Mistrz Pieśni" - Orson Scott Card
Dzisiaj o pierwszej w nocy skończyłam czytać, zbyt się wciągnęłam żeby odłożyć książkę do doczytania następnego dnia.
Zastanawiam się, jak to jest z Orsonem Scottem Cardem i jego książkami. To powieści fantastyczne, nie jakieś wybitne jak Tolkien, ale po prostu dobrze skonstruowane, przemyślane i wciągające. Jeśli się zacznie czytać, niełatwo jest przerwać. A lektura wywołuje wiele, wiele emocji.
Wczoraj w łóżku zastanawiałam się nad Mistrzem Pieśni. To opowieść o pewnym chłopcu, Słowiku Anssecie, wychowywanym w Domu Pieśni i wysłanym do wielkiego imperatora Mikala, rządzącego niemal całą galaktyką. Ansset ma talent do pieśni, tak jak wszystkie Słowiki - umie śpiewać pieśni mówiące o uczuciach, umie rozmawiać pieśniami, nie potrzebuje do tego słów. Muzyka jest dla niego wszystkim. Jednak Ansset jest najwybitniejszym spośród Słowików, bo w głosie rozmówcy potrafi usłyszeć pieśni rządzące jego osobą, jego największe pragnienia i uczucia; jest w stanie zaśpiewać je słuchaczowi, i w ten sposób je u niego potęgować.
To ogromna moc, wielka władza nad ludźmi. Mistrz Pieśni to historia chłopca przeznaczonego do wielkich rzeczy, obdarzonego wspaniałym i niebezpiecznym talentem, przez wielu kochanym, także i miłością zgubną.
Było mi smutno, bardzo smutno, kiedy skończyłam czytać, natomiast rano się obudziłam i wszystko wydawało mi się płaskie, kiczowate, wcale nie wzruszające. Nie rozumiem tego fenomenu, tak jest ze wszystkimi książkami Carda. Wciągają, poruszają, przyciągają, a potem blakną, odchodzą w zapomnienie albo wydają się banalne, kiczowate czy dziecinne, różnie. Za każdym razem mój stosunek do przeczytanej powieści staje się inny, ale - i to jest dziwne - zawsze, zawsze się zmienia na niekorzyść. Jakim sposobem mogę do tego stopnia zapominać własnych uczuć i wrażeń, negować to co sama odebrałam w taki a nie inny sposób? Co sprawia, że bezustannie odbieram Cardowi należną mu pozycję? To jedyny taki pisarz pośród tych, których czytałam. I nie potrafię pojąć, o co chodzi.
Zastanawiam się, jak to jest z Orsonem Scottem Cardem i jego książkami. To powieści fantastyczne, nie jakieś wybitne jak Tolkien, ale po prostu dobrze skonstruowane, przemyślane i wciągające. Jeśli się zacznie czytać, niełatwo jest przerwać. A lektura wywołuje wiele, wiele emocji.
Wczoraj w łóżku zastanawiałam się nad Mistrzem Pieśni. To opowieść o pewnym chłopcu, Słowiku Anssecie, wychowywanym w Domu Pieśni i wysłanym do wielkiego imperatora Mikala, rządzącego niemal całą galaktyką. Ansset ma talent do pieśni, tak jak wszystkie Słowiki - umie śpiewać pieśni mówiące o uczuciach, umie rozmawiać pieśniami, nie potrzebuje do tego słów. Muzyka jest dla niego wszystkim. Jednak Ansset jest najwybitniejszym spośród Słowików, bo w głosie rozmówcy potrafi usłyszeć pieśni rządzące jego osobą, jego największe pragnienia i uczucia; jest w stanie zaśpiewać je słuchaczowi, i w ten sposób je u niego potęgować.
To ogromna moc, wielka władza nad ludźmi. Mistrz Pieśni to historia chłopca przeznaczonego do wielkich rzeczy, obdarzonego wspaniałym i niebezpiecznym talentem, przez wielu kochanym, także i miłością zgubną.
Było mi smutno, bardzo smutno, kiedy skończyłam czytać, natomiast rano się obudziłam i wszystko wydawało mi się płaskie, kiczowate, wcale nie wzruszające. Nie rozumiem tego fenomenu, tak jest ze wszystkimi książkami Carda. Wciągają, poruszają, przyciągają, a potem blakną, odchodzą w zapomnienie albo wydają się banalne, kiczowate czy dziecinne, różnie. Za każdym razem mój stosunek do przeczytanej powieści staje się inny, ale - i to jest dziwne - zawsze, zawsze się zmienia na niekorzyść. Jakim sposobem mogę do tego stopnia zapominać własnych uczuć i wrażeń, negować to co sama odebrałam w taki a nie inny sposób? Co sprawia, że bezustannie odbieram Cardowi należną mu pozycję? To jedyny taki pisarz pośród tych, których czytałam. I nie potrafię pojąć, o co chodzi.
wtorek, 5 czerwca 2012
poniedziałek, 28 maja 2012
15. O tym, jak się wzięłam za wypełnianie tak zwanych obowiązków
Zrobiłam kolejny krok do przodu, czyli w pocie i znoju zarejestrowałam się na KULowej stronie. Przy okazji poczyniłam wiele ciekawych spostrzeżeń, pośród których zdecydowanie wybija się fakt odkrycia, iż edytorstwo, moje cudowne edytorstwo, to tylko studia I stopnia. Je-he. He.
Ciągle się zastanawiam, czy wybierać jeszcze jeden kierunek, po co, i czy ma to być filologia rosyjska czy romańska, czy jakieś dziennikarstwo, czy jeszcze coś innego... W ogóle halo, jest w tym wszystkim jakiś wyższy sens?...
Odechciało mi się studiować, tak konkretnie. W razie czego alpaki wciąż czekają w Peru na pastucha, z pewnością się nadaję.
Ciągle się zastanawiam, czy wybierać jeszcze jeden kierunek, po co, i czy ma to być filologia rosyjska czy romańska, czy jakieś dziennikarstwo, czy jeszcze coś innego... W ogóle halo, jest w tym wszystkim jakiś wyższy sens?...
Odechciało mi się studiować, tak konkretnie. W razie czego alpaki wciąż czekają w Peru na pastucha, z pewnością się nadaję.
środa, 2 maja 2012
12. "Będę w sadach obrywał czereśnie"
Miałabym fioletowe włosy i błękitno-szarą skórę. Mieszkałabym może przy wodospadzie, może przy jakimś urwisku, na szczycie góry, na ścianie kotliny. Czasem chodziłabym do góry nogami.
Umiałabym grać na flecie, i rozmawiałabym z kotami, słuchałabym ptaków i wiatru. Znałabym wiele historii, i nie mówiłabym niemal nic. Tęskniłabym głęboko i wewnętrznie, nieodłącznie. Nie odczuwałabym jednak potrzeby kontaktowania się ze światem, bo ta tęsknota sięgałaby poza świat.
Nie pragnęłabym towarzystwa ludzi. Czasem przylatywałabym do moich przyjaciół, tylko kilku przyjaciół, piłabym powoli herbatę i słuchałabym. Znałabym bardzo dobrze Sen, więc na pożegnanie dmuchałabym w twarze przyjaciół jego nocnym pyłem, i oni mieliby słodkie sny.
Ja nie potrzebowałabym snu. Zamknięta w świecie własnej głowy, nie potrzebowałabym wielu uczuć, zwłaszcza tych silnych. Mój czas by płynął inaczej, znacznie wolniej. Na nic bym nie czekała i niczego się nie bała, bo nie byłoby nic, do czego byłabym tak głęboko przywiązana - z wyjątkiem tych kilku przyjaciół.
Byłabym zupełnie nieludzka.
Tak sobie wyobrażam siebie jako jedną z wietrznych ludzi.
"byłoby".
piątek, 27 kwietnia 2012
11. A to coś starego, co pewnie jest niedokończone, ale nie pamiętam
Bardziej jakoś lubię siedzieć po nocy ostatnio. Kilka razy zdarzyło mi się wybrać po zmroku nad zalew, patrzeć w wodę.
Mniej ludzi, i cicho. Bezpieczniej.
Mniej ludzi, i cicho. Bezpieczniej.
10. Początek dnia
Dzisiaj, właśnie już dzisiaj mam zakończenie roku. I po liceum.
Od przyszłego tygodnia matury, w dalszej perspektywie studia i praca... Ponure to wszystko. Ludzie wokół pełni są zawirowań, skupiam się na nich i w zasadzie wszystkie te egzaminy wydają mi się bezsensowne.
Chciałabym... nie wiem, co. W nocy kwitnące mirabelki niemal się jarzą.
Trudny dzień przede mną. Dużo może się zmienić.
Od przyszłego tygodnia matury, w dalszej perspektywie studia i praca... Ponure to wszystko. Ludzie wokół pełni są zawirowań, skupiam się na nich i w zasadzie wszystkie te egzaminy wydają mi się bezsensowne.
Chciałabym... nie wiem, co. W nocy kwitnące mirabelki niemal się jarzą.
Trudny dzień przede mną. Dużo może się zmienić.
poniedziałek, 16 kwietnia 2012
09. Bronte
Nie pasuje mi ten szablon. Nie wiem czemu, niby jest w nim trochę wiatru. Może zbyt beżowy. Nie wiem.
Jest mi nieco lepiej. Przestałam życzyć światu śmierci (choć dalej uważam, że nagromadziło się tyle zła, że coś się musi stać).
Słucham dziś (bo dalej nie mogę sobie pozwolić na myślenie) piosenek dziwnych, psychodelicznych. Takich, że tworzą w głowie obrazy. Albo zupełnie nie związanych z codzienną rzeczywistością, zupełnie baśniowych. Też tworzących w głowie obrazy.
Chciałabym, żeby ludzie nie odchodzili. Dziś myślę, że nad tymi, na których mi zależy, rozwinęłabym zaklęcie, które zatrzymałoby nas wszystkich w miejscu, sprowadziłoby sen spokojny i szczęśliwy. Uwięziłabym chwilę.
Ale nie można. Ludzi się nie zamyka, nikogo się nie zamyka. Człowiekowi potrzeba wolności i powietrza. Więc odchodzą. Przychodzą. Wracają. Nie wracają. Ich wolny wybór.
Jakie to jedynie trudne. Ale przecież wszystko jest trudne - jeśli nie chce się stać w miejscu.
Czy ja jestem bardzo nudna?
czwartek, 12 kwietnia 2012
08. Może jak tu napiszę, to się trochę rozejdzie
Tak sobie patrzę na moją rękę i myślę, że mogłaby odpaść. Pięknie by było, gdyby się rozwiała, ale właśnie dlatego, że pięknie, lepiej nie.
Bałam się końca świata i powolnej śmierci (o powolnej śmierci mam cytat nawet). Teraz nie wiem, czy ciągle się boję. Jestem jak pusta skorupa, w środku mnie nie ma nic. Więc może gdyby przyszło co do czego, to byłby ból i nic więcej, więc w jakiś pokręcony sposób nie odczuwałabym.
Koniec świata. W nocy myślę: i dobrze, czemu nie, w końcu ilu tych ludzi na ziemi zostało, niewiele. Same potwory, samo zło, kolejne nieszczęścia. Gdybym dzień w dzień słuchała wiadomości, wyschłabym na wiór, byłaby pustynia i zero mnie, żadnego nefrytu i żadnego kota. I tak świat sobie zasłużył.
Czy ja sobie zasłużyłam? Zapewne. Jednak egoistycznie czepiam się myśli, że się starałam, pilnowałam, może załapałabym się do grupki ocalonych?
Nie wiem, czemu jeszcze wstaję. Co mnie zwleka z łóżka. Chyba tylko pozory. Ale nie mogę siedzieć i domatorować. Nie mogę siedzieć w ciszy. Nie wolno mi myśleć. Dlatego słucham, nawet próbuję rysować, obracam w myślach koniec świata jak kostkę rubika.
Noc w noc śni mi się wielka wojna, trzecia wojna światowa. Ludzie, ludzie idą na śmierć. Jak straszliwie wyglądają puste bloki, puste osiedla, puste miasta. I ten ciągły strach. Zwierzęcy instynkt przetrwania.
Tintalle Elbereth, jak to ciężko się pozbierać, gdy kolejna moja znajomość rozsypała się w proch i tylko jedna piosenka może przypomnieć, że znałam tego kogoś i lubiłam, tak lubiłam z nim rozmawiać.
Trochę mam ochotę popłakać, ale nie mogę, nie da się.
Bałam się końca świata i powolnej śmierci (o powolnej śmierci mam cytat nawet). Teraz nie wiem, czy ciągle się boję. Jestem jak pusta skorupa, w środku mnie nie ma nic. Więc może gdyby przyszło co do czego, to byłby ból i nic więcej, więc w jakiś pokręcony sposób nie odczuwałabym.
Koniec świata. W nocy myślę: i dobrze, czemu nie, w końcu ilu tych ludzi na ziemi zostało, niewiele. Same potwory, samo zło, kolejne nieszczęścia. Gdybym dzień w dzień słuchała wiadomości, wyschłabym na wiór, byłaby pustynia i zero mnie, żadnego nefrytu i żadnego kota. I tak świat sobie zasłużył.
Czy ja sobie zasłużyłam? Zapewne. Jednak egoistycznie czepiam się myśli, że się starałam, pilnowałam, może załapałabym się do grupki ocalonych?
Nie wiem, czemu jeszcze wstaję. Co mnie zwleka z łóżka. Chyba tylko pozory. Ale nie mogę siedzieć i domatorować. Nie mogę siedzieć w ciszy. Nie wolno mi myśleć. Dlatego słucham, nawet próbuję rysować, obracam w myślach koniec świata jak kostkę rubika.
Noc w noc śni mi się wielka wojna, trzecia wojna światowa. Ludzie, ludzie idą na śmierć. Jak straszliwie wyglądają puste bloki, puste osiedla, puste miasta. I ten ciągły strach. Zwierzęcy instynkt przetrwania.
Tintalle Elbereth, jak to ciężko się pozbierać, gdy kolejna moja znajomość rozsypała się w proch i tylko jedna piosenka może przypomnieć, że znałam tego kogoś i lubiłam, tak lubiłam z nim rozmawiać.
Trochę mam ochotę popłakać, ale nie mogę, nie da się.
czwartek, 5 kwietnia 2012
06. Powiastka
Czasem jeszcze widywano go w tawernach, gospodach - wieczorami. Uczestniczył we wszystkim, ale nie był prowodyrem, uśmiechał się, gdy się na niego spojrzało, i - właśnie - co robił, kiedy nikt na niego nie patrzył? Stawał się widzem wewnątrz tłumu, może tylko obserwował, może oceniał, a może chował się do wnętrza siebie. Tak czy inaczej, musiało go to męczyć czy nużyć, bo wkrótce w ogóle przestał się pojawiać.
Gdy zabawa w gospodzie stawała się bardziej chaotyczna a wielu gości traciło kontrolę nad sobą, zaczynał się wycofywać. Myślę, że to właśnie gdzieś w tym momencie wychodził, choć nikt tego nie zaobserwował. Później, gdy robiło się już naprawdę swobodnie, nigdzie go nie było.
Czasem rozmyślałem, dlaczego w ogóle przychodził, czy potrzebował jakiegoś towarzystwa? Bo widać sama zabawa go nie interesowała. Wychodził po cichu w noc, znikał gdzieś sam, odjeżdżał... A zabawa trwała nadal, a ja, tak jak wielu innych, nawet już nie pamiętam, jak on właściwie się nazywał.
Gdy zabawa w gospodzie stawała się bardziej chaotyczna a wielu gości traciło kontrolę nad sobą, zaczynał się wycofywać. Myślę, że to właśnie gdzieś w tym momencie wychodził, choć nikt tego nie zaobserwował. Później, gdy robiło się już naprawdę swobodnie, nigdzie go nie było.
Czasem rozmyślałem, dlaczego w ogóle przychodził, czy potrzebował jakiegoś towarzystwa? Bo widać sama zabawa go nie interesowała. Wychodził po cichu w noc, znikał gdzieś sam, odjeżdżał... A zabawa trwała nadal, a ja, tak jak wielu innych, nawet już nie pamiętam, jak on właściwie się nazywał.
środa, 4 kwietnia 2012
05. O tym, jak się pracochłonnie przygotowywuję do matury
Jest tak mało czasu - do maja. Straszne. Oczywiście mogłabym powiedzieć, że nie wiem, kiedy ten czas minął, ale ja wiem. Po prostu żyłam sobie spokojnie tak, jak zawsze dotąd, w nieskończoność odsuwając w wyobraźni maj - i proszę, teraz maj już tylko za kilka tygodni.
W gruncie rzeczy boję się, ale to bardzo wewnętrznie. Bo tymczasem ostatnio nijak nie mogę się skupić, momentalnie myśli mi uciekają i odlatują w stronę słońca. Zawieszam się. A kiedy się odwieszam, okazuje się, że siedzę na matematyce, piszę sprawdzian i w zasadzie to miałam spróbować zrozumieć trudne zadanie.
W gruncie rzeczy boję się, ale to bardzo wewnętrznie. Bo tymczasem ostatnio nijak nie mogę się skupić, momentalnie myśli mi uciekają i odlatują w stronę słońca. Zawieszam się. A kiedy się odwieszam, okazuje się, że siedzę na matematyce, piszę sprawdzian i w zasadzie to miałam spróbować zrozumieć trudne zadanie.
sobota, 31 marca 2012
04. Także o tym, jak można wieczorem tęsknić
Znów nęka mnie rozdwojenie: strasznie nie mam siły na ludzi, zmęczona jestem. A przy tym zaniepokojona, bo wszyscy milczą. Jakbym wypadła dla nich poza nawias. Zaczynam się nawet zastanawiać, czy czasem nie stałam się nierealna i przezroczysta? Może to jednak jest możliwe, kiedy się tak długo próbuje uciec.
Proszę, dajcie mi jakiś znak, że wszystko z wami w porządku i że wszystko jest w porządku ze mną w was. Jest już noc, ta konkretna znów jest nocą o strasznych oczach. Obok poduszki czai się lęk, że mnie zostawicie.
Proszę, dajcie mi jakiś znak, że wszystko z wami w porządku i że wszystko jest w porządku ze mną w was. Jest już noc, ta konkretna znów jest nocą o strasznych oczach. Obok poduszki czai się lęk, że mnie zostawicie.
środa, 21 marca 2012
01. Raz, dwa, trzy, FRYTKI!, czyli prapoczątki czasu
Muszę powiedzieć, że jestem głęboko zawiedziona, bo przewaliłam setki szablonów, a w dalszym ciągu coś mi nie pasuje. Blog wciąż jeszcze nie wygląda po mojemu, ale nie potrafię określić, czego dokładnie mu brakuje.
Hmm, a teraz - co ja tu robię. Otóż przyszłam tu... w poszukiwaniu lepsiejszego szablonu (i widać, co mi z tego wyszło). I możliwe, że czas jakiś zostanę. Kronika Ptaka Nakręcacza trochę mi się przejadła.
Jest coś szalenie przyjemnego w zakładaniu nowego bloga. To chyba w ogóle najfajniejszy moment blogowania.
Hmm, a teraz - co ja tu robię. Otóż przyszłam tu... w poszukiwaniu lepsiejszego szablonu (i widać, co mi z tego wyszło). I możliwe, że czas jakiś zostanę. Kronika Ptaka Nakręcacza trochę mi się przejadła.
Jest coś szalenie przyjemnego w zakładaniu nowego bloga. To chyba w ogóle najfajniejszy moment blogowania.
Subskrybuj:
Posty (Atom)