"Kiedyś stąd ucieknę. Może nawet jutro".
wtorek, 30 października 2012
wtorek, 23 października 2012
29. O tym, czym jest edytorstwo
Ciao, io sono Maria. Sono di Lublino. E tu di dove sei?
Majuskuła to DUŻE LITERY, a minuskuła - małe. Mediuskuła, czyli kapitaliki, to litery o kształcie dużych, ale WIELKOŚCI MAŁYCH. Pismo hieratyczne - to uproszczone, a tekstologia to nauka o tekstach, służebna wobec filologii. W siedemdziesiąt lat po śmierci autora wygasają prawa autorskie, do tej pory dziedziczone przez jego rodzinę, i jego dzieła stają się dobrem narodowym. Wydanie typu A jest naukowe, czyli tworzone od badaczy dla badaczy; typ B - popularnonaukowe, czyli tworzone dla zwykłego czytelnika, ale zawierające przypisy i wstępy stanowiące wskazówki interpretacyjne; typ C to wydanie popularne, składające się z tekstu głównego (właściwego). Oprawa książki to blok powiązany za pomocą różnych zabiegów introligatorskich (wyklejka, więzy, gaza) z okładką. Okładki dzielą się na miękkie, półtwarde i twarde. Czasopismo to wydawnictwo ciągłe, a książka - zwarte. Broszura nie może mieć więcej jak 48 stron. ISBN znaczy International Standard Book Number. Adiustacja to pierwsze sprawdzanie tekstu przez redaktora, czas na wprowadzenie zmian koniecznych i doskonalących, głębszą ingerencję w tekst. Składacz nadaje tekstowi typograficzny kształt przyszłej książki - dokonuje odpowiedniego formatowania.
Uczę się w końcu czegoś, co naprawdę jest interesujące.
Majuskuła to DUŻE LITERY, a minuskuła - małe. Mediuskuła, czyli kapitaliki, to litery o kształcie dużych, ale WIELKOŚCI MAŁYCH. Pismo hieratyczne - to uproszczone, a tekstologia to nauka o tekstach, służebna wobec filologii. W siedemdziesiąt lat po śmierci autora wygasają prawa autorskie, do tej pory dziedziczone przez jego rodzinę, i jego dzieła stają się dobrem narodowym. Wydanie typu A jest naukowe, czyli tworzone od badaczy dla badaczy; typ B - popularnonaukowe, czyli tworzone dla zwykłego czytelnika, ale zawierające przypisy i wstępy stanowiące wskazówki interpretacyjne; typ C to wydanie popularne, składające się z tekstu głównego (właściwego). Oprawa książki to blok powiązany za pomocą różnych zabiegów introligatorskich (wyklejka, więzy, gaza) z okładką. Okładki dzielą się na miękkie, półtwarde i twarde. Czasopismo to wydawnictwo ciągłe, a książka - zwarte. Broszura nie może mieć więcej jak 48 stron. ISBN znaczy International Standard Book Number. Adiustacja to pierwsze sprawdzanie tekstu przez redaktora, czas na wprowadzenie zmian koniecznych i doskonalących, głębszą ingerencję w tekst. Składacz nadaje tekstowi typograficzny kształt przyszłej książki - dokonuje odpowiedniego formatowania.
Uczę się w końcu czegoś, co naprawdę jest interesujące.
środa, 10 października 2012
28. O dreptaniu przez Bieszczady, dla odmiany
Nadszedł wreszcie ten moment, że mam chwilę czasu wolnego i nawet nie jestem śpiąca, więc opiszę to, co powinnam jakiś czas temu: trzeci wypad w góry w te wakacje. Trzeci chodzony w Bieszczadach w ogóle. I ostatni w tym roku.
Jak do tego doszło: otóż, gdy podziębiona, zmęczona i szczęśliwa wróciłam od A, spotkałam się z E. E bardzo chciała jechać gdzieś w góry, bo w lecie nie była. A jako że mój tata akurat się wybierał, zaprosiłam E do udziału w małej rodzinnej wyprawie. I ruszyliśmy w siną dal na trzy dni.
Jeśli mam być szczera, to z jednej strony nie bardzo mi się znowu jechać chciało. Ale z drugiej, ależ bym żałowała, gdybym nie pojechała. I jeszcze zabrać E i łazić razem - to było zbyt nęcące.
Tak więc, pojechałam w trzy dni od powrotu z Krakowa. Wyjątkowo szybkie życie jak na mnie ;)
Ruszyliśmy w nocy i rano znaleźliśmy nocleg - trochę fartem zdobyty czteroosobowy pokój. I od razu na szlak. Rozdzieliliśmy się, tata z Mikołajem poszli od Wielkiej Rawki, a ja z E od Caryńskiej. W sumie te same trasy pokonaliśmy.
Pierwszy raz byłam na Caryńskiej. Wiał taki wiatr, że zdmuchiwało mi nogi ze szlaku. E mówiła że spotkała się z większym, ale ja nie, i ten jest moim wspaniałym, Boskim Wiatrem. Zimą będę o nim snuła historie.
W Bacówce pod Małą Rawką spędziłyśmy trochę czasu na herbacie, zdjęciach i różnych gierkach, jakie tam mieli. Gry to są naprawdę przydatne rzeczy w schroniskach, niesamowicie się je wspomina, choć niby nic takiego. A jenga to już w ogóle jest moc, i zdecydowanie muszę ją mieć, pokemon!
A na Małej Rawce przyłączyła się do nas bardzo mała Marysia, która z pewnością wyrośnie na pędziwiatra górskiego.
Drugiego dnia szliśmy już razem. Bo mój tata w górach osiąga niebywałe szczyty charyzmy i wszystkich przekonał, że mniej więcej dziesięciogodzinny szlak da się przejść jesienią za dnia. Uwierzyliśmy, poszliśmy za nim, i okazało się, że miał rację. Bardzo się teraz z tej wyprawy cieszę, chyba to w ogóle była najlepsza rzeczy w tym wyjeździe. Nie spodziewałam się, że będę mogła tyle iść. I do tego że Bukowe Berdo będzie takie piękne, a zejście z Krzemienia takie strome. Nie chciałabym wędrować w odwrotną stronę ;)
Tak już na marginesie, nie wiem co by było gdyby nie czekolady E.
A trzeci dzień był już lżejszy. Podejście od Wołosatego na Tarnicę to była najtrudniejsza rzecz. Na szlaku, w samych jego początkach, stało sobie jak gdyby nigdy nic stado małych koni. Może to były koniki huculskie, nie mam pojęcia. Sporo tam było źrebiąt i jeszcze więcej potencjalnych zaciężnych klaczy, z czego widać, że koniom szczęście sprzyja i zdrowie dopisuje ;)
Z Tarnicy szliśmy na Halicz, a potem Rozsypaniec. Mianuję Halicz jedną z moich najulubieńszych gór, bo z jej szczytu są piękne widoki, a podejście na nią jest nie dość, że proste, to jeszcze genialnie malowniczo położone.
Z Rozsypańca szliśmy taką drogą wyłożoną małymi kamyczkami. Każdemu, kto chciałby iść naszym szlakiem, zdecydowanie odradzam, bo ta droga to istne utrapienie i w ogóle wrzód na zdrowym ciele szlaków górskich. Fuj, draństwo i paskudztwo.
To tak tytułem w miarę szczegółowego opisu. Dodać mogę jeszcze, że im więcej się po Bieszczadach chodzi, tym bardziej się je kocha. Kiedy się wtłoczę w chodzenie, zaczynam swobodnie biegać myślami. Widzę tyle miejsc, w których można by przysiąść i po prostu zwyczajnie chłonąć ciszę, że faktyczne przyczajenie przy nich jest niemożliwe. Ale potem te miejsca mi się marzą, śnią po nocach.
Góry moje łaskawe mają na mnie ten zbawienny wpływ, że ciągle mam inną perspektywę patrzenia. Jak gdyby problemy mnie nie dotyczyły, nie do końca, bo część mnie dalej wędruje sobie daleko stąd. Nie można zranić kogoś, kto nie jest w pełni obecny. On jest ponad to, bo żyje w dwóch miejscach; jego dusza musiała stać się ogromna, by pomieścić w sobie zdeptane szlaki.
Jak do tego doszło: otóż, gdy podziębiona, zmęczona i szczęśliwa wróciłam od A, spotkałam się z E. E bardzo chciała jechać gdzieś w góry, bo w lecie nie była. A jako że mój tata akurat się wybierał, zaprosiłam E do udziału w małej rodzinnej wyprawie. I ruszyliśmy w siną dal na trzy dni.
Jeśli mam być szczera, to z jednej strony nie bardzo mi się znowu jechać chciało. Ale z drugiej, ależ bym żałowała, gdybym nie pojechała. I jeszcze zabrać E i łazić razem - to było zbyt nęcące.
Tak więc, pojechałam w trzy dni od powrotu z Krakowa. Wyjątkowo szybkie życie jak na mnie ;)
Ruszyliśmy w nocy i rano znaleźliśmy nocleg - trochę fartem zdobyty czteroosobowy pokój. I od razu na szlak. Rozdzieliliśmy się, tata z Mikołajem poszli od Wielkiej Rawki, a ja z E od Caryńskiej. W sumie te same trasy pokonaliśmy.
Pierwszy raz byłam na Caryńskiej. Wiał taki wiatr, że zdmuchiwało mi nogi ze szlaku. E mówiła że spotkała się z większym, ale ja nie, i ten jest moim wspaniałym, Boskim Wiatrem. Zimą będę o nim snuła historie.
W Bacówce pod Małą Rawką spędziłyśmy trochę czasu na herbacie, zdjęciach i różnych gierkach, jakie tam mieli. Gry to są naprawdę przydatne rzeczy w schroniskach, niesamowicie się je wspomina, choć niby nic takiego. A jenga to już w ogóle jest moc, i zdecydowanie muszę ją mieć, pokemon!
A na Małej Rawce przyłączyła się do nas bardzo mała Marysia, która z pewnością wyrośnie na pędziwiatra górskiego.
Drugiego dnia szliśmy już razem. Bo mój tata w górach osiąga niebywałe szczyty charyzmy i wszystkich przekonał, że mniej więcej dziesięciogodzinny szlak da się przejść jesienią za dnia. Uwierzyliśmy, poszliśmy za nim, i okazało się, że miał rację. Bardzo się teraz z tej wyprawy cieszę, chyba to w ogóle była najlepsza rzeczy w tym wyjeździe. Nie spodziewałam się, że będę mogła tyle iść. I do tego że Bukowe Berdo będzie takie piękne, a zejście z Krzemienia takie strome. Nie chciałabym wędrować w odwrotną stronę ;)
Tak już na marginesie, nie wiem co by było gdyby nie czekolady E.
A trzeci dzień był już lżejszy. Podejście od Wołosatego na Tarnicę to była najtrudniejsza rzecz. Na szlaku, w samych jego początkach, stało sobie jak gdyby nigdy nic stado małych koni. Może to były koniki huculskie, nie mam pojęcia. Sporo tam było źrebiąt i jeszcze więcej potencjalnych zaciężnych klaczy, z czego widać, że koniom szczęście sprzyja i zdrowie dopisuje ;)
Z Tarnicy szliśmy na Halicz, a potem Rozsypaniec. Mianuję Halicz jedną z moich najulubieńszych gór, bo z jej szczytu są piękne widoki, a podejście na nią jest nie dość, że proste, to jeszcze genialnie malowniczo położone.
Z Rozsypańca szliśmy taką drogą wyłożoną małymi kamyczkami. Każdemu, kto chciałby iść naszym szlakiem, zdecydowanie odradzam, bo ta droga to istne utrapienie i w ogóle wrzód na zdrowym ciele szlaków górskich. Fuj, draństwo i paskudztwo.
To tak tytułem w miarę szczegółowego opisu. Dodać mogę jeszcze, że im więcej się po Bieszczadach chodzi, tym bardziej się je kocha. Kiedy się wtłoczę w chodzenie, zaczynam swobodnie biegać myślami. Widzę tyle miejsc, w których można by przysiąść i po prostu zwyczajnie chłonąć ciszę, że faktyczne przyczajenie przy nich jest niemożliwe. Ale potem te miejsca mi się marzą, śnią po nocach.
Góry moje łaskawe mają na mnie ten zbawienny wpływ, że ciągle mam inną perspektywę patrzenia. Jak gdyby problemy mnie nie dotyczyły, nie do końca, bo część mnie dalej wędruje sobie daleko stąd. Nie można zranić kogoś, kto nie jest w pełni obecny. On jest ponad to, bo żyje w dwóch miejscach; jego dusza musiała stać się ogromna, by pomieścić w sobie zdeptane szlaki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)