[Lewis, Podróż "Wędrowca do świtu"]
Więc tak się wzwyczajam w rzeczywistość. Czas umyka szybko, zbyt szybko, ale może to i lepiej, bo zatraciłam umiejętność zajmowania samej siebie.
Studia nie są już taką wspaniałą przygodą. Wciąż są niezwykłe, i nie mieści mi się w głowie, że mogę siebie uważać za studentkę. Ciągle coś we mnie woła, że halo, to jest za wcześnie, jestem za mała, za młoda, zbyt niedojrzała i niedoświadczona. Cóż, głos pozostaje niesłyszany, gdyby był słyszany to zapewne niezrozumiany. Tak czy inaczej, nie ma dla mnie powrotu. Wyszłam z dzieciństwa i nie wrócę, dopiero teraz zaczęło to do mnie docierać tak naprawdę. Studia to ogromna machineria, która wkręca nas z dnia na dzień bardziej w tak zwaną szarą rzeczywistość. Już teraz nie mam życia poza studiami, a jeśli mam, to na poły nielegalnie, bo wywalczam je sobie coś olewając lub o czymś nie myśląc. Studia nie kończą się wraz z wyjściem z uczelni, tylko idą za mną do domu i przypominają: musisz przeczytać to i to i tamto, musisz wyszukać, znaleźć, napisać, uzupełnić, nauczyć się. I chociaż bardzo lubię moje przedmioty, do ostatniego kolokwium z redakcji typowej książki nawet nie musiałam się uczyć bo sama mi wchodziła do głowy, ale jednak, ale jednak nie mogę do końca zaakceptować tego, że nie jestem już swoja, nie tak całkiem, że znów nie dysponuję swoim czasem, i to w większym stopniu niż kiedykolwiek. W domu staję się powoli elementem niezależnym, oddzielnym bytem, a nie, jak to było do tej pory - córką rodziców, siostrą brata, dzieckiem postrzeganym jako całość z rodziną.
Zmiany, zmiany, i znów zmiany, zmiany takie wielkie, zmienia się wszystko. Przyzwyczajam się do braku pewności swojego życia. Przyzwyczajam się do świadomości, że jeszcze troszkę - w końcu co to jest, kilka lat? - i będę niezależna, odpowiedzialna za siebie. Przyzwyczajam się do samotności, znów do tego, że trzeba uważać na słowa. Przyzwyczajam się, przyzwyczajam, i zapominam, jak było wcześniej.
Wcześniej, to jest w wakacje. Zastanawiałam się, co ja pamiętam z najdłuższych wakacji mojego życia, zwłaszcza z ich początku, kiedy jeszcze nie ciążyły nade mną studia. Więc: pamiętam jeżdżenie rowerem o wschodzie słońca po mieście, a potem wspaniałą kąpiel, kiedy wszyscy jeszcze śpią, i ciche wślizgnięcie się do łóżka, jakbym nic nie robiła poza spaniem całą noc. Pamiętam poranne popijanie herbaty na ławce przed domem i przyglądanie się zielonym liściom dębu oraz bardzo, bardzo niebieskiemu niebu. Pamiętam zapach malin, kiedy razem z U. stałyśmy w długich rządkach i rwałyśmy, rwałyśmy, rwałyśmy... Pamiętam... co ja jeszcze z tamtego okresu pamiętam? Układałam przez trzy czy cztery dni puzzle 1000, niespodziewanie dostawałam listy, i pisałam listy... Pamiętam, że jeździłam na rowerze i spoglądałam na domy zastanawiając się, jacy ludzie mogą je zamieszkiwać.
I w sumie niewiele więcej. Później, w sierpniu, raz byłam w górach, oraz we wrześniu - dwa razy. O tak, to pamiętam bardzo dobrze, zmęczenie, słońce, krople potu, wielkie pragnienie, wiatr, smak zwycięstwa nad sobą.
Tyle pamiętam. I teraz wydaje mi się, że te wakacje ostatnie, to była moja ostoja niewinności, jakiś dziwny czas, kiedy zdarzenia następowały bez związku logicznego i bez najmniejszego sensu jedno po drugim, ale wszystkie mieściły się w moim życiu, rozciągały leniwie i dawały się smakować aż do samego końca. Wszystko było prześwietlone słońcem, niewyraźne i niekonkretne, dające się interpretować na kilka sposobów. W powietrzu unosiła się tak lekka, że aż niezauważalna magia.
Jak mogłam tego wtedy nie widzieć? Ale nie, ja to widziałam, przecież byłam spokojna i też pełna siebie, radości. Tak pamiętam te cztery miesiące, nie wiadomo na ile zgodnie z prawdą, ale znowu, czym jest prawda? Nikt mi nie powie jaka byłam w tamtym czasie, ja siebie pamiętam akurat tak, i to we mnie, ze mną zostanie. Może aż do starości będę tęskniła za tymi moimi najdłuższymi w życiu wakacjami, podczas których ostatni raz byłam dzieckiem.
Leją się ze mnie te słowa i leją, dawno zatracił się ogólny kontur całości, który chciałam tu zachować; ramy zostały przekroczone. To dlatego, że dawno tak nie pisałam. Nie mam do tego zdolności ostatnio, zakotwicza mnie rzeczywistość, przytrzymuje uwagę. Poniedziałki i wtorki są tak męczące, że dźwigam się z tego dopiero w sobotę. Już wiem, że zdecydowanie francuski jest od włoskiego piękniejszy. Wiem, że nigdy nie zostanę koneserem kultury łacińskiej. Nie chcę też zajmować się starodrukami. Tak mi się krystalizuje świat, zawęża życie, chodzę zagaśnięta i zagrzebana popiołami, nie mam ochoty rozmawiać, nie mam ochoty spotykać się, ludzie oddalają się ode mnie i ja oddalam się od nich. Wszyscy rozumiemy się w jakimś stopniu mniej, już mnie to tak nie martwi bo to naturalna kolej rzeczy, pantha rei. Wyzbywam się tylu pomysłów, brak we mnie energii która zużywa się podczas tylu zajęć na uczelni. Wiem jedno: lubię edytorstwo, to jest to co może mi dać w życiu jakąś radość, jeśli o pracę chodzi. Co się ze mną stanie jeśli nie zdam (a to całkiem prawdopodobne, bo jak można wywnioskować z tego tekstu, nie najlepsza ze mnie studentka i kiepski stwór społeczny)? Nie mam pojęcia. Może lepiej się nad tym nie zastanawiać.
Trzeba... nie, muszę. Muszę nauczyć się przekraczać własne ramy, w jakich dotąd żyję. Wszystko się zmienia, to już wiem. Przyzwyczajam się do zmian, ale przyzwyczajenie to nie wszystko, trzeba się nauczyć pływać.
Ha, ha, Mario B.
Wszystkie te słowa to jeden bełkot i nie polecam dopatrywania się w nim sensu. Sama nie mam zamiaru raczej tego czytać, bo aż się boję: co też mogło się tu ze mnie wydostać.