czwartek, 20 grudnia 2012

34. O "Millennium actress"

To chyba pierwsza tutaj naprawdę niedokończona opowieść. Ciężko coś o niej powiedzieć. Przyszło mi właśnie do głowy, że przypomina pierwowzór, z którego wzięłam tytuł dla tego bloga - tak wiele ma perspektyw, z tak wielu stron można na nią spojrzeć.
To jest taka piękna historia o pogoni za miłością.
To jest piękna historia o pogoni za marzeniem, snem, wspomnieniem, wreszcie - młodością i pierwszą miłością.
To jest taki piękny film biograficzny.
To jest taka piękna wędrówka przez szereg filmów pewnej zapomnianej japońskiej aktorki.
To jest taki piękny obraz tego, jak fikcja i marzenia i sny łączą się z życiem.
To jest też poruszająca panorama życia w innej kulturze. Taka myśl mi przeszła przez głowę, taka myśl na poziomie religijnym, ale nie chcę jej dokładniej tu rozwijać.

To jest wreszcie całkowite zaskoczenie dla mnie, film, jakiego nie spodziewałam się mieć. To jest teraz moja perła, do której może jeszcze powrócę.
To jest film tak ładnie mówiący o tym, że nasza ludzka miłość jest drogą, jest ciągłym dążeniem, i nie w celu się spełnia, ale w tej drodze właśnie. Podoba mi się też zakończenie, bo tak wykracza poza ramy tej promowanej dzisiaj niewiary... Jak miło jest ujrzeć coś, co też zdaje się sięgać poza zwykłe nasze możliwości, jak gdyby w nadziei, że możemy oczekiwać na więcej.
Nie da się Millennium actress ująć w jakieś konkretne słowa. Wymyka się, jak na niedokończoną opowieść przystało.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

33. O tym, że do Narnii już bym nie wróciła

Od dłuższego czasu nie mogę jakoś zlokalizować żadnego nowego bloga, którego czytałoby mi się z wielkim zainteresowaniem i przyjemnością. Mało tego, większość z tych, które mam w zakładkach, też czytam bardziej z braku laku, wcale nie będąc do nich przywiązaną. Czyżby ludzie zatracali dar pasjonującego pisania? Czy też nie mogę ich zlokalizować? (Nie żebym przesadnie uparcie szukała). Albo po prostu staję się i na to za stara...
Miałam o tym nie pisać, ale samo mi się zbacza. Odkąd poszłam na studia, dorosłość zaczęła mnie doganiać wielkimi susami. Początkowo bardzo mnie to martwiło i dołowało, ale aktualnie... chyba, chyba zaczynam się do tego przyzwyczajać. Zaczyna do mnie pomalutku przychodzić obowiązkowość, kolejny raz stawiam się na wszystkim zajęciach, choć moje miejsce zdecydowanie jest w łóżku. Stawiam się bez większych żalów, bez tych dąsów na cały świat, bez tego buntu, że oto dzień muszę spędzać gdzie indziej, niż bym chciała, i że ktoś mi mówi, co mam robić. Pomyśleć, że kiedyś do tego stopnia nie mogłam tego znieść, że uciekałam, wagarowałam, chcąc tym samym pokazać, że mimo wszystko mam i zachowuję tę resztkę władzy nad sobą.
Najwyraźniej teraz z tego wyrastam.
I aż głupio mi o tym mówić, ale tak, całkiem przyjemnie spędza mi się czas na uczelni. Nie zawsze, oczywiście. Nie w te uprzykrzone poniedziałki, które trwają od rana do nocy i zdają się rozciągać na szereg tygodni. Ale lubię. Czasem lubię się przygotowywać, czasem przepisywać notatki, a czasem siedzieć na niektórych wykładach (nie lubię tego słowa, formalnie wykład mam tylko jeden, ale przecież muszę jakoś uogólniać), obserwować chaotycznego i uroczego w tym pana Truszkowskiego, słuchać pani Czechowicz, która jest bardzo straszną Furią, ale jakże ciekawe rzeczy ma do opowiedzenia, dosłownie na każdy temat! I dlatego właśnie jesteśmy niesamowicie opóźnieni z programem na jej zajęciach, ale za to bogatsi w wiele dygresji i dykteryjek.
Najlepsze - ze względu na moje bezwstydne uczucia - i najgorsze zarazem jest to, że czasem łapię się na myśli, że gdybym tak nie poszła na uczelnię, a wiedziała, że wszyscy inni na niej są, to... Wprawdzie wciąż mam tyle honoru, żeby nie nudzić się i nie złościć, i nie smucić, ale jednak nie mogłabym sobie znaleźć miejsca, tak do końca. Och, potrafię bardzo dobrze oszukiwać siebie i otoczenie, jeśli chodzi o pewne aspekty mojego charakteru (w całkiem innych nie umiem już za to zmylić nikogo), więc grałabym przez ten czas, zajmowała się różnymi rzeczami... prawdopodobnie niepotrzebnymi... Przecież jestem taka dobra w robieniu zamieszania wokół niczego, i rozdmuchiwaniu tego, czego tak naprawdę nie robię. Może dlatego pasują mi te studia - w końcu jest pewien przymus, który karze mi robić coś ciekawego naprawdę, nie na niby, i po cichu liczę na to, że dzięki temu zrealizuję w końcu kilka tych dawnych pomysłów.
Ale to jest właśnie moją cichą bolączką i moją ujmą. Bo się godzę. Pozwalam. I przechodzę na stronę tej powagi, obowiązkowości, systematyczności, i dawna ja, mały dzikus, chowa się głębiej. Znacznie głębiej. Już nawet mentalnie.
Pewnie nie będę już snuć tylu historii o Zimie. Trochę mi smutno.

Piszę i piszę, i ciągle nie mogą objąć słowami tego, co opajęcza mnie.

piątek, 7 grudnia 2012

32. O tym, że się chce czego innego, a jest Kadłubek

Trochę jakbym nie mogła się odnaleźć. Najpierw zgubiła, a teraz nie mogła.
Muszę się pilnować, bo inaczej znowu popłyną ze mnie potoki słów, i to tych bezsensownych.


Kadłubek jeszcze nie skończony... A mi się zachciało czytać znów One Piece'a, od początku i w powolnym skupieniu. Albo może żebym zapomniała i mogła go czytać jak za pierwszym razem... Sama już nie wiem.
Mam ochotę dodać tu coś jeszcze, nawklejać, podlinkować, ale nieeee. Jutro jeszcze muszę komuś odpisać.