Teraz jestem właściwie zmęczona snami. Snami i marzeniami. Nad ranem, w stanie półsnu, jeszcze pojawiają się te fantastycznie silne uczucia, ale zaraz blakną i myślę, że były głupie. Bezsensowne.
Został jeszcze jeden egzamin. Jestem niezdolna do nauki, nie mogę jej już znieść. Czekam całą sobą na koniec sesji i poza ten koniec nie wybiegam myślami. Bo nie ma dalszego ciągu. Nie chcę dalszego ciągu. Nic nie chcę. Nie marzę. Moje życie składa się z marzeń i oczekiwań, więc gdy już nie marzę i nie oczekuję, tak naprawdę jestem wolna całkowicie (w tym ponurym sensie). Ku niczemu nie ciążę. Do niczego nie dążę. Na niczym mi nie zależy. Nic nie czuję i czuć nie pragnę.
Czasem przychodzi do mnie ten nastrój. Jeszcze mi się nigdy nie udało tak go opisać, by stał się dla innych zrozumiały.
Zniknięcie Wenus. Odejście. Wyjście poza. Krajobraz na tym obrazie wygląda jak z baśni. Arabskiej, w której jest wolność i tajemnica, a także niezwykłe bogactwo słów, myśli i uczuć.
Kojarzy mi się to też z Kalormenem jakby. Że, wiecie, takie wzgórza miał za oknem Szasta, gdy postanowił uciec i zobaczyć w końcu, co może się kryć za horyzontem. Bo, rozumiecie, nie wiedział. Zazdroszczę mu tego, że nie wiedział i że jeszcze mógł ot tak ruszyć w zupełnie nieznane. Nie mogę się pogodzić z tym, że świat został zbadany, zmierzony i zważony. Nawet nie da się wierzyć, że gdzieś żyją Lotofagowie, Gryfy, Sfinksy czy inne liliputy.