sobota, 11 listopada 2017

98. Na drugiej stronie księżyca



Widziałam dziś rano U. Niespodziewanie. Stałam przed uczelnią i czekałam na przyjaciółkę, by razem z nią spóźnić się na zajęcia. Jeszcze się modliłam, krążyłam w kółko i obracałam poranne słowa od T w głowie. Odwróciłam się i zobaczyłam ją. Mój wzrok przylgnął do niej - szła szybko chodnikiem niedaleko, szła zamaszyście i nie rozglądając się na boki. Włosy miała związane na czubku, ale końcówki spływały spod koczka. Coś niosła. Nie wiem co, nie zwróciłam uwagi. Nie było to ważne.

Chodzi o to, że choć studiujemy na tej samej uczelni, to zajęcia mamy - i zawsze miałyśmy - raczej w innych budynkach. I nie widywałam U. Nie rozmawiałyśmy od zeszłego Bożego Narodzenia. A nie widziałyśmy się od jeszcze dłuższego czasu. Kiedy ostatnio? Może na tamtym spotkaniu, na którym nie padły żadne słowa, choć miały i byłam na to tak przygotowana, jak tylko mogłam (czyli pewnie nie bardzo), a nie padły, bo, jak się później z listu dowiedziałam, moje oczy były wówczas martwymi oczami golema bez uczuć.

Nie od razu poznałam, że to U, ale od razu zwróciłam na nią uwagę, bo wiedziałam, że to ktoś ważny dla mnie. Po chwili dotarło. Zmienił się trochę jej chód, zdaje mi się. Trochę inaczej wyglądała, niż zapamiętałam. Ale to była ona (choć teraz, nocą, po cichu myślę: może to nie była ona, skoro się zawahałam?).

To zabolało. Wróciła do mnie tamta przeszłość i przeszłość też nowsza. Oraz jeszcze jedna sprawa: że jakiś czas temu, zaledwie miesiąc, może z hakiem, wędrowałam nocą nad zalewem. Szłam tym chodnikiem tuż za tamą, od strony Mariny, wzdłuż szeregu zacumowanych łodzi. I myślałam: że rzadko tym chodnikiem chodzę, i kto wie, czy ostatnim razem to nie było właśnie z U. Pamiętam wyraźnie jeden nasz spacer tamtędy, już w schyłku naszej przyjaźni, o czym obie wiedziałyśmy. Rozmowa bowiem była o naszej relacji, o jej złej kondycji. Rozmowa, jak widać, nic nam nie dała i później rozstałyśmy się tak: brzydko, paskudnie, rany się jątrzyły miesiącami. I właśnie w zeszłe Boże Narodzenie pisałyśmy ze sobą po raz ostatni: pisałyśmy, by te rany oczyścić. Przeprosić i przebaczyć, i podsumować: nie da rady tego załatać. Choć byłyśmy tak bliskie sobie, byłyśmy tylko we dwie i nam to wystarczyło, byłyśmy ze sobą stale i we wszystkim, szczere do bólu, do kości - teraz wyrosło między nami zbyt wiele różnic, których nie potrafimy już ominąć. Zbyt blisko byłyśmy ze sobą, by móc pogodzić się z omijaniem spornych tematów. Zbyt dobrze siebie znałyśmy, by nie czytać sobie wzajem w oczach przemilczeń, ocen, dezaprobaty, niezgody. Nie da się zasypać tej rozpadliny, co nas rozdzieliła. Nie da się, przynajmniej teraz. Może kiedyś. Może się kiedyś jeszcze odmienimy, może się świat dla nas odmieni. Żegnaj. Żegnaj.

Bolała ta rozmowa i jednocześnie przyniosła ulgę - bo nie było w niej już jątrzącej, zapiekłej złości. A później życie stopniowo potoczyło się dalej: ludzie, sytuacje, wyzwania, zmiany. Przyznaję: bywały takie okresy, że wcale nie myślałam o U. Tak było nawet ostatnio. A później spacerowałam nocą nad zalewem i wróciła do mnie tamta rozmowa. I razem z nią wrócił smutek. I zatęskniłam.

Ale nie odważyłam się odezwać (było w tym trochę dramatyzmu mojego, bo szkoda psuć takie pożegnanie; więcej było w tym strachu, bo czy coś się między nami zmieniło? nie; nie chcę znowu tego rozkopywać). Zamiast tego poszłam w miejsce w Internecie, które kiedyś było nasze wspólne i które ja opuściłam mniej więcej wtedy, kiedy z U. się w bólu i złości rozstawałyśmy. U też je później opuściła, ale nie wiem kiedy: wiem, że zagląda tam czasem, choć teraz już rzadko. Tam więc wróciłam. I napisałam do niej krótki wpis, jak z pamiętnika, jak dawniej; ale ukryłam go u siebie i zasypałam grafikami. Tchórzostwo, które przyniosło mi ulgę.

I dzisiaj zobaczyłam nagle U pod uczelnią. Nie widujemy się nigdy, choć studiujemy w tym samym miejscu - ale dziś ją zobaczyłam. Wróciło do mnie to wszystko. Przebaczyłam? Myślę, że tak; na pewno chciałam przebaczyć i chcę nadal. Ale trochę jeszcze tkwi we mnie żal, tamten list, który otrzymałam, pełen był okrutnych słów. Wciąż czuję się też winna, teraz może inaczej nieco, bo czuję się winna, że znalazłam nowych ludzi i nie czuję się samotna tak naprawdę, nie ma wyrwy w moim życiu, a przecież powinna być, tak dawniej myślałam, że będzie. 

Czasem też nachodzi mnie takie pragnienie, żeby wiedzieć, co u niej się dzieje. Bo nie wiem nic, a dawniej wiedziałam wszystko. Gdzie teraz jest? Co robi? Jakie ma plany? Kiedyś byłam zaproszona do jej życia i czułam się w nim swobodnie. Teraz jestem obca. Zrozumiałe, i ona tak samo jest teraz obca u mnie, a dawniej była swoja. Ale brakuje mi tego nieraz i zazdroszczę innym jej znajomym, że oni wiedzą, a ja nie.

Czasem tęsknię.

I dziś zobaczyłam U. To była chwila: szła szybko chodnikiem i zaraz zniknęła między ludźmi, a do mnie dołączyła przyjaciółka (to jedna z tych, którzy przyszli po U) i poszłyśmy razem, spóźnione, na zajęcia. Potem przyjechał do mnie T, wieczorem w nowym mieszkaniu odwiedziłam E. Ludzie, rozmowy, uczucia. Szczere. Rozmawiałam z nimi i byłam z nimi całą sobą obecna. Cieszyłam się z tego, że są ze mną. Ale kiedy teraz zostałam nocą sama, wracam myślą do tego ranka. Poraziło mnie to.

U, co teraz robisz? Gdzie się śpieszyłaś, skąd? Co dziś jadłaś?

U, pamiętasz mnie?

Nie odpowiadaj; nie chcę wiedzieć; boję się wiedzieć. Jest dobrze, jak jest, nie chcę znów tego, czym nasza przyjaźń stała się na końcu: karykaturą samej siebie. Nie chcę widzieć tego w twoich oczach, nie chcę sama uciekać przed tobą spojrzeniem ze świadomością, że to nic nie da, bo wszystko wyczytasz w byle drgnieniu mojej twarzy. Nie rozumiałyśmy się już pod koniec. Nie byłyśmy sobie tak potrzebne. Blokowałyśmy siebie nawzajem, nie pozwalałyśmy jedna drugiej na rozwój. Ciążyło nam milczenie. Nie chcę tego.

Ale pamiętasz te huśtawki? Farbowanie włosów na fioletowo na twoim balkonie? Poważne odkrycia tożsamościowe w tym drugim pokoju? Pamiętasz? Pamiętaj, proszę cię. Nie pamiętaj tego, co było potem - ale nie zapomnij tego, co było wcześniej. Proszę. Ja nie zapomnę.

piątek, 14 lipca 2017

97. Archiwalne

Jestem na końcówce kolejnej korekty. Idzie mi tym razem średnio, ciężko powiedzieć czemu. Różne kwestie wydają mi się nieoczywiste, czytam w słownikach i nie dowierzam, głowię się i upewniam, wszystko trwa długo, a tekst jest niezgrabny. Znów wylądowałam na dole sinusoidy: zdaje mi się, że nie jestem dobrym korektorem, redaktorem tym bardziej. Złości mnie to, bo chcę być dobra w tym, co robię; jeśli nie mogę być dobra, to nie chcę tego robić. Ale czy lubię robić coś innego, z czego bym się mogła utrzymać? Nie.

Sporo rzeczy przestało mnie obchodzić spośród tych, którymi przejmowałam się kiedyś. Wiele nie ma już dla mnie znaczenia, nie zwracam na nie uwagi. Znacznie rzadziej bujam w obłokach, częściej myślę o prozaicznych sprawach (typu pieniądze i skąd je wziąć (: ). Właściwie nie ma to znaczenia, że się zmieniłam, dla mnie wewnątrz. To trochę dziwne: nie utożsamiam się z dawną mną. Nie lubię wracać do przeszłości, a przecież tak zapamiętale i przez tyle lat pisałam pamiętniki. Właśnie. Kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że zawsze taka byłam, że nie lubiłam wchodzić w stare koleiny. Ale skoro pisałam pamiętniki, to nie może być prawdą. Najwyżej połowiczną.

Jakie to płynne: kim jestem? kim byłam?

Wewnętrznie nie ma to dla mnie znaczenia, ale ma znaczenie i wagę w kontaktach ze światem. Od tak wielu rzeczy odeszłam, że i ludzie dawni wydają mi się obcy. A ja sama czasem jestem jakby zbyt lekka światem, by się z innymi porozumieć. Odchodzę od spraw, poglądów i zainteresowań.

Nie wiem, po co piszę. Wychodzi mi bełkot o sobie, dla siebie, bez sensu. O czym pisać, jeśli nie chcę mówić o bliskich publicznie? Jeśli nie o innych, pozostaje obiektywnie o ogólnych rzeczach - nigdy nie byłam w tym dobra, bo nie zwracam uwagi na otoczenie - albo o sobie. Ale o sobie - to jak egotyzm.

sobota, 8 kwietnia 2017

96. At last, it's spring

Wielkimi krokami i zupełnie niespodziewanie przyszła Wiosna. No naprawdę, dopiero co było buro i ponuro, te tulipany, które się wychylają z ziemi przed domem i mają już spore pąki, to chyba w dwie noce wyrosły. Słyszę od wykładowcy na uczelni: „nie macie państwo wrażenia, że bardzo szybko ten czas teraz leci?”. Oczywiście, mam, nawet więcej: wierzę głęboko, pewnie i stanowczo, że naprawdę czas leci szybciej niż dawniej. Uśmiecham się tylko pod nosem, bo to jednak dziwny pogląd, żeby mówić o nim ludziom na poważnie.

Emocje w domu budzą dwa nowo wyrosłe miniaturowe pędy drzewek, których jeszcze nie potrafimy rozpoznać. Wydaje się, że nie są to potomkowie żadnego z tych drzew, które już u nas żyją. Na obu pędach są maleńkie listeczki i przyglądamy im się wszyscy z uwagą. Każdy ma swoje zdanie, ale ja obstaję przy sumakach odurzających. Już samo imię tych drzew wydaje mi się fantastyczne, a z aparycji podobały mi się jeszcze w dzieciństwie.

Kiełkują także uczucia we mnie, różne i niezrozumiałe. Nie mam do siebie zaufania, bo spojrzałam nie tak dawno na swoje przeszłe życie świeżym okiem i zauważyłam pewien schemat: mistrzowsko wręcz przez lata udawało mi się kierować swe sympatie ku nieodpowiednim osobom, a przeoczać ludzi wartościowych. Smutny to wniosek, który paraliżuje moje działania. Mimo to jest we mnie radość. Wiosna tak się łączy z uczuciami, wszystko więc chyba jednak do siebie pasuje. No i jest Ktoś, kto nade mną czuwa, na pewno.

Wiosna, ach, to ty!


środa, 29 marca 2017

95. Któż przeciwko

Ostatnio snułam się po YouTubie jak nieprzytomna i pod jednym filmem, dość długim, w którym człowiek próbował przedstawić widzom swoje uczucia i swoje problemy, i swoje zagubienie, natknęłam się na komentarz: ktoś przyznający się do wieku lat trzynastu pisał, żeby zwrócić się do Boga. Kiedy się wie, że Ktoś jest nad tobą i czuwa, i wie, rozumie, jest z tobą we wszystkim, to wtedy życie jest inne i inaczej wygląda. To wtedy ma sens, wiesz.

A na koniec ten ktoś dorzucił: wie, że po napisaniu tego zapewne zostanie obrzucony błotem, ale czuł, że powinien to napisać. Chciał pomóc i chciał być szczery, i to jest najlepsza rada, jaką można komuś dać.

Dalej były odpowiedzi na ten komentarz, różne. Nawet się trafiło kilka sympatycznych.


Czy widać wyraźnie, jakie to jest wielkie?

Tymczasem ja: w Internecie. Widzę, że wokół w społeczności tak wielu ludzi niewierzących, widzę, jak potrafią kłapać paszczą, jak zarzucają, widzę, co sądzą, bo się z poglądami nie kryją. Cicho więc robię swoje, tak cicho, by uniknąć konfrontacji. Nie chowam się ze swoimi poglądami, nie zaprzeczam swojej wierze, ale się nie wychylam. Bo nie lubię kłótni i boję się nienawiści.

Ja na uczelni: pokazują nam wszystkie te skandale na styku sztuki i religii, protesty ludzi przeciw bluźnierstwu w teatrze, niezgodę na obrazę uczuć religijnych. Próbują nas wciągnąć w dyskusję: co sądzicie? oburza was to? zgadzacie się? Wszyscy milczą, nikt się nie odzywa, nikt nie chce zabrać głosu ani zająć stanowiska, nikt nie chce wystawić się, odsłonić ze swoimi myślami. Ja też nie chcę. Nie lubię kłótni. Boję się nienawiści.

Czy widać wyraźnie?

poniedziałek, 13 marca 2017

94. Raczej nieciekawie o pracy korektora

Skończyłam dzisiaj korektę książki. Rano wprowadziłam ostatnie ujednolicenia i jeszcze raz przejrzałam tekst pod kątem naprzemienności wypowiedzi bohaterów w dialogach, i odesłałam plik.

Dla wydawnictwa, z którym współpracuję, robię dwa czytania w pierwszej korekcie. To oznacza, że zobowiązuję się dwa razy przeczytać całość tekstu. Przy pierwszym podejściu do książki staram się wejść w nią jak najgłębiej. Zaznaczam sobie wszystkie rzeczy budzące wątpliwości, zagadnienia, o które będę może musiała spytać redaktorkę, która wcześniej nad książką pracowała. Skupiam się na fabule - i na samym języku. Próbuję wyczuć melodię tekstu, dostrzec ewentualne błędy, które redaktorka przeoczyła, wyłapać literówki. Gdy tylko skończę, zaczynam od początku. Tym razem znam tekst i kojarzę informacje z różnych miejsc, łączę w głowie podobne sformułowania i dostrzegam zbiegające się wątki. Ujednolicam, wstawiam przecinki, koryguję literówki, czasem także powtórzenia. Wszystkiego, czego nie wiem, co jest nietypowe i wzbudza wątpliwości, szukam w słownikach i na zaufanych stronach.

Tak wygląda korekta książki.

Jeszcze mi się nie zdarzyło być naprawdę zadowoloną z wykonanej pracy. Zawsze myślę, że można było lepiej, staranniej. Czasem przypominają mi się pojedyncze przypadki i jeszcze przez jakiś czas obracam w głowie zdania i wyrażenia. Czy można było ten problem rozwiązać inaczej?

Nieraz myślę, że gdybym miała na pracę więcej czasu... na pewno sprawniej by mi to szło. Ale to tak nie wygląda, prokrastynacja nie pozwala. Z początku zawsze tak samo trzeba się wdrażać do siedzenia nad tekstem.

Zastanawiam się: czy nie ma recepty? Nieraz nadziei upatruję w tym, że im więcej praktyki będę miała, tym więcej będę umiała i tym sprawniej będzie mi praca szła, chociażby już tylko dlatego, że nie trzeba będzie tak często posiłkować się pomocą ze słowników. Ale czy to wystarczy, czy jakakolwiek wiedza teoretyczna wystarczy, by bezpiecznie, sprawnie i szybko przejść przez mielizny praktycznych wyzwań pracy? Czy jestem w stanie osiągnąć ten poziom, kiedy własne umiejętności będą mi gwarantowały taką skuteczność, że po oddaniu materiału poczuję autentyczną dumę z dobrze wykonanego zadania?

To mnie wierci w środku i to mnie zastanawia: czy moja praca kiedykolwiek będzie kompletna? Czy też zawsze będą mnie gnębić jeszcze czas jakiś po jej skończeniu wątpliwości?


piątek, 3 marca 2017

93. Po przerwie, może powrót

Bardzo dawno nic nie pisałam. Miałam już w ogóle nie pisać nic, nigdy więcej, i może to jest właściwie mądre postanowienie. Ale piszę teraz, bo A znów zaczęła.
Pragnę do Ciebie mówić, A, nie tylko biernie Cię czytać.

To jest jak rozmowa, jak list, bardziej nawet osobiste, ale uładzone, by mogło wyjść do świata.

Rozrachunki:
Nauczyłam się - w tym czasie, kiedy przestałam pisać - że trzeba ze słowami bardzo uważać. I jeszcze bardziej trzeba uważać na to, komu się swoje słowa powierza. I wysnułam gorzki wniosek, że nie wolno mówić wszystkiego, być zbyt szczerym, dać się czytać jak otwartą książkę. Ale to ostatnie to tak nie do końca, myślę, że to raczej cyniczne i za daleko posunięte, bo wciąż mam jakichś ludzi, którym ufam tak, że pragnę się zwierzać zupełnie serio i ze spokojem, że nie zostanie moja mowa przeciwko mnie użyta, gdy się tego nie będę spodziewać. Pamiętam: niezależnie od krzywd odebranych nie wolno - nie wolno! - karać jednych za uczynki innych.

Zaufanie jest trudne.

Przede wszystkim jeśli ktoś zdradzi moje zaufanie, nie mogę, nie wolno mi wręcz, w przerażeniu i bólu zwracać się także przeciwko innym i im także przestać ufać, na zasadzie generalizowania. To jest lekcja, jaką nabyłam, i która jest taka szalenie trudna. Zdaje mi się, że na poziomie teoretycznym ją rozumiem, ale nie umiem jej całkiem wprowadzić w czyn.

Przestałam pisać, bo przestałam ufać; bo przestałam chcieć; bo przestałam chcieć wyjawiać to, co myślałam; bo przestałam się czuć pewnie ze swoimi osądami w świecie.

Jest to bardzo niewyraźna konkluzja, ta, którą próbuję teraz ująć w słowa. Czuję się trochę winna, że milczałam, bo wiąże się to trochę z brakiem zaufania. Nie wiem i w sumie nie sądzę, że ktokolwiek zwrócił na to uwagę, że więcej milczę, bo milczenie moje nie było bardzo widoczne, jako że mówiłam dużo, tylko nie o bardzo osobistych rzeczach. Ale gdyby ktoś zwrócił uwagę, to chciałabym, by wiedział, że rozumiem, że tak nie powinno być, i że czuję się trochę winna.

Choć to jednak wciąż część sprawy i jeden z powodów, dla których przestałam pisać. Ale powód istotny.

A jeśli miałabym teraz pisać znów, to tylko inaczej. To musi być szczere i to musi mieć wówczas określoną wagę. Nie wiem, pomimo wszystkich tych rzeczy powyżej, czy potrafię i czy chcę się tak uzewnętrznić.
Nie wiem więc, czy wracam do pisania w ten sposób, publicznie. Może nie.

Chciałabym więc, A, mówić do Ciebie, a nie tylko biernie czytać, bo to jest jak branie bez dawania. Ale nie wiem, czy potrafię ani czy to jest właściwy sposób.