To ostatnie to nawet chyba prawda, myślę, kiedy przypomnę sobie te intensywne moje sny nastoletnie, które przesiąkały się na jawę i chodziłam w nie zawinięta przez szereg dni. Ale z drugiej strony one się rozwiewały i blakły, a potem zostawał z nich niewyraźny pył wspomnień. Były one zakurzone i śmieszne przez swoją wybujałość.
Ale już tak nie śnię; w ogóle nie przykładam takiej wagi do snów i rzadko pamiętam, co mi się śniło. Czasem jest to latanie, ale już nie samo w sobie, a jako element: zawsze wówczas zupełnie dla mnie naturalny i mi przynależny, ukryta moja potęga, sposób na ostateczną ucieczkę, schronienie, przewaga. Latanie jest narzędziem w moich snach, nie celem.
I tak samo sny moje nie są już dla mnie celem, a są narzędziem. Nieczęsto potrzebnym. Śnię jak każdy, ale nie ma to dla mnie już takiego znaczenia jak kiedyś. Ostatnio zwłaszcza: nie potrzebuję tych intensywnych snów na jawie, kiedy na jawie mam T - i to T przesiąka się do moich snów. Rzeczywistość jest teraz tak intensywna, jak dawniej nie była nigdy. I tyle spraw się dzieje, które mnie absorbują. Nie potrzebuję snów, by w nie uciekać przed rzeczywistością - zaczęłam w końcu żyć w rzeczywistości.
Może to kwestia dorośnięcia w jakimś stopniu. Może moje życie jest teraz tak szczęśliwe, że nie potrzebuję sobie wyobrażać innego szczęścia. Dziwnie to pomyśleć i nie widać tego, kiedy się jest zanurzonym w codzienności, ale tak: jestem szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa.
Dziś rano byłam z T na mszy trydenckiej. Później zrobiłam nam kanapki i zjedliśmy śniadanie. A potem T wrócił do siebie, jeszcze przed pracą.
Naprawdę szczęśliwa.