Ale kiedy jest się chorym, czas wyczynia dopiero prawdziwe sztuczki. Południe ciągnie się jak spaghetti, kiedy próbuję zmusić się do wstania z łóżka i wsadzenia rąk w konkretną pracę, w czym bardzo przeszkadza mi zatkany nos - przemieszczam się po domu z paczką chusteczek w ręce. Ranek z kolei szybko zniknął gdzieś za horyzontem i tyle go widziałam. Wieczoru się trochę obawiam, bo nie jestem śpiąca, nie miałam się czym zmęczyć, co ze sobą robić do następnego ranka? Mogłabym czytać literaturę do pracy magisterskiej, ale do tego ciężko się zmotywować. Mogłabym marzyć, ale wiem, że wtedy rozpędzę się tam, gdzie miałam nie zaglądać. Mogę wreszcie - rozwiązanie pośrednie i dla leniwych - leżeć w łóżku z nadzieją, że w końcu zasnę, a do tego czasu przewracać się z boku na bok.
Najciekawsze jest, że mam co robić: jest i praca magisterska, i projekt dyplomowy, umowa do podpisania, zeskanowania i odesłania, książki do czytania, na podłodze puzzle do dalszego układania, są wreszcie wiersze i zeszyty przeznaczone na wykorzystanie tych resztek kreatywności, które się we mnie ostały, jest krawat T do zszycia i są kolorowe kredki oraz węgiel. Są modlitwy do odmówienia. Modlitw jest tyle, że starczyłoby i na trzy dni.
Tylko do niczego nie ma chęci. Raz patrzę więc na zegarek z nadzieją, że dzień się skończy, bo przecież w końcu ta choroba minie i będzie można znów zacząć żyć. Potem patrzę na zegarek ze strachem, bo pod godziną wyświetla się dzisiejsza data, która boleśnie uświadamia, ile już dni minęło od nowego roku, a jak mało przez ten czas zrobiłam i ile przede mną. Data może też uszczęśliwić, jeśli świeci słońce, bo wtedy spojrzę i myślę: lato niedługo, tak tęsknię za zielenią drzew i światłem słońca. Ale wreszcie wieczorem patrzę na godzinę i patrzę na datę i myślę, że wraz z cudownym latem zbliża się koniec studiów, a z nim same straszne rzeczy. Do listy tych, których się boję najbardziej, dołączył brak pracy - nie chcę być dla nikogo ciężarem.