Z rekolekcji wracałam w mieszanym nastroju, spokojna Bogiem i niespokojna ludźmi (bo sknociłam i wszystko wskazuje na to, że nie zauważyłam kolejki do konfesjonału, a z jakiegoś powodu nikt mnie nie zatrzymał ani nie zwrócił mi uwagi...).
Ciężko tak, kiedy się bardzo chce wykazać jakoś, że to niespecjalnie, kiedy się chce naprawić, a nie ma jak. Tak mi z tym było niewygodnie, że nie cieszyłam się tak bardzo, jak powinnam, że Pan Jezus odpuścił mi taki paskudny grzech, i rozgrzeszenie usłyszałam takie wspaniałe, że mi się płakać zachciało. Zdaje mi się, że w ogóle w mszy wiele słów skierowanych było do mnie i moich małych problemów, co jest cudowne, choć nie wiem, czy podobne myślenie nie świadczy o jakiejś megalomanii.
Na dworze było ciemno i od rzeki szedł wiotki Chłód. Kwitną drzewa, mirabelki i wiśnie, a może i jakieś inne, ale nie wiem, jakie. Jedno było już w apogeum kwitnienia, drobne białe kwiatki zlewały się w jedno światło. Drzewo stało, świeciło czystością, takie dumne i tajemnicze. Pachniało. Zbliżyłam się trochę, ale nie otworzyły się przede mną żadne drzwi i zapach nigdzie mnie nie zaprowadził. Uszczknęłam kilka gałązek, by zapach zanieść do domu i mieć go swoim choć na krótko. Ukłoniłam się na pożegnanie. Jutro też będę przechodzić tamtędy. Więcej drzew po drodze będzie takich świecących.
Jak to dobrze, że jest na świecie taki człowiek który kłania się drzewom na pożegnanie[Nigdy nie wiadomo, które z nich to entowe żony]
OdpowiedzUsuńJak to dobrze, że jest na świecie taki człowiek, który pamięta o entowych żonach
OdpowiedzUsuń