wtorek, 27 listopada 2018

104. Caribbean Blue

Jakkolwiek wstaje mi się lekko całkiem i sprawnie szykuje rano, a myśl o pracy nie przygniata (zresztą krótko przecież pracuję jeszcze, nawet nie miesiąc), przeleciała mi dziś właśnie z rana przez głowę ta myśl, że tak już będzie trzeba - długo. Długo jeszcze. Latami, a zapewne nawet i dziesiątkami lat.

Potem schodziłam po schodach i mówiłam o tych myślach T, bo już zadzwonił, dzisiaj wcześniej niż zazwyczaj. I przypomniało mi się to lato nasze, nasze pierwsze wspólne lato (ale o tym napiszę, jeśli już, to nie teraz). I pomyślałam o tym, jak to cudownie jest w czerwcu widzieć, jak dzień się rozwija, chodzić prawie pustymi ulicami, jeździć na rowerze! po okolicznych wsiach, kiedy dzień jest młody i świeży, a ludzi nie ma. To mnie trochę zasmuciło: teraz jeśli ja będę wolna, to i inni ludzie, wszędzie więc będzie tłok. I tyle poranków i przedpołudni prześlizgnie mi się między palcami. To przykre trochę, niezależnie od tego, że - przynajmniej jeszcze teraz - praca moja wydaje mi się przyjemna.



Wieczorem obejrzałam znów "Szept serca". Myślę sobie, że Hayao Miyazaki tak jak i ja lubił lato, drzewa i przedpołudnia ciche i spokojne. Myślę, że w pewien sposób byśmy się rozumieli. Ciekawe, czy często miał okazję takich przedpołudni doświadczać, czy też praca go pochłaniała. Pewnie to drugie. Ale w jego filmach tak dobrze uchwycone są te momenty i ten nastrój.

"Szept serca" to w pewien sposób jeden z moich ulubionych filmów. Dużo jest w nim miejsca na marzenia. I dużo radości. Oraz trochę smutku. Wiele ten film ma pięknych kadrów i wiele dobrych, przyjemnych, wspaniałych momentów, ale od kilku już lat najbardziej porusza mnie ta krótka scena, jakby przemycona z jakiejś innej historii, kiedy to dziadek Seijiego śni, że Louise wchodzi przez drzwi, Louise młoda i piękna, jak on ją pamięta. I wtedy wstaje na jej powitanie z radością, ale jednocześnie usprawiedliwia się, mówiąc: "Wybacz, że się zestarzałem - nie wiedziałem, że powrócisz". To najpiękniejsze zdanie. Tyle w nim tęsknoty, która osiadła gdzieś w duszy od czasów młodości, tyle nieświadomości własnego wieku. To tylko ciało tak się zestarzało - ja wciąż liczyłem, że przyjdziesz do mnie, Louise...

czwartek, 8 listopada 2018

103. Listopad!

Przyszedł listopad, a ja dawno nie pisałam. Próbowałam trochę, tak sama dla siebie, ale zrobił się z tego jakiś wspólny wspominek mój i T., nad którym też rzadko pracowałam, bo w sumie to nie podoba mi się, jak on wygląda, a nie bardzo widzę, jak mogę to zmienić. Kartki w kratkę, ghhh. Chciałam wklejać Rzeczy, celem ubarwienia i nasycenia wspominka większą mocą nostalgiczną. Ale żeby wklejać, trzeba jeszcze mieć co - no i tu się fala rozbija o skałę.

Rety, tyle jest do napisania, jak już siadłam do tego. Nie wiem, czego się uczepić najpierw ani jak to poprowadzić, żeby miało jakieś ręce i nogi.

Dziś dzień zaczął się mgliście, ale już kiedy wracałam z piekarni, pokazało się słońce. Pisał Bruno Schulz, pamiętam i cytat ten nawet chyba tu wpisałam, na tym blogu - o dniach jesiennych. Złotych. Jaka ta jesień była złota, mam w głowie taki obrazek, jak jechaliśmy na modlitwę do babci B., musiało to być po południu, drogą pośród lasu i drzewa rosły po bokach. Pełne liści! Całe! A liście te były  z ł o c i s t e. Tak właśnie, nie żółte. I powietrze takie było, jaśniało blaskiem i spokojem, jakby to czas przestał istnieć.

I tak było i dziś, gdy już wracałam do domu. Prawie tak, bo jednak liści na drzewach już mniej. Ale słońce to samo, pergaminowe, biblioteczne, jak ze starych książek, pyliste, ciepłe.


Szłam i intensywnie myślałam, by nie rzec: walczyłam z myślami. Męczyłam się okrutnie, złościłam się i złościłam na siebie, że się złoszczę, i jeszcze było mi wstyd, że jestem egoistka, co nie umie się poświęcać, i jak trzeba było modlić się o coś, to oczywiście, a jak podziękować i coś od siebie ofiarować Bogu, to łorety, moje plany! I tak, próbując okrutnie przemówić sobie do rozsądku, zaczęłam i inne swoje sprawki poddawać krytyce. W tym dzisiejsze moje nastroje poranne.

A dzisiejsze moje nastroje poranne to były takie, że wstałam rano i odnalazłam się w momencie wolności: że nic konkretnie nie miałam do roboty. I że to nic nie potrwa już długo, bo oto w przyszłym tygodniu idę do najprawdziwszej swojej pierwszej pracy i mimo wszystko zakładam, że jakoś się w niej utrzymam i pobędę ciut dłużej. Czyli skończą się moje dni wolności studenckiej i postudenckiej, trzeba będzie regularnie wstawać i wracać do domu po południu. Pewnie będę z początku zmęczona.

No więc wakacje, tydzień wakacji - pomyślałam i po długiej przerwie zapragnęłam zrobić coś kreatywnego, coś konstruktywnego, coś, co będzie dla mnie jakoś piękne i da mi satysfakcję. Dom mój nie pozwala się za bardzo upiększyć, przestrzeń własna mała, a finanse do tego mocno okrojone, no bo tej pracy jeszcze nie zaczęłam. I cóż? Pomyślałam: w szafce leży kronika, moja i T. Leży i czeka już ponad miesiąc.

Kupiłam kredki. Kooh-i-noora. A jako że poszłam też i po coś w rodzaju markerów Sharpies (których nie było i które są drogie), to wzięłam jakieś flamastry, co to je można wodą tratować i zaczynają wyglądać jak farby.

A potem popołudnie spędziłam, robiąc porządek w pocztówkach, bo straszny bałagan się przy nich porobił i wyrzuciłam w efekcie dobre kilkadziesiąt sztuk, a resztę podzieliłam na te, które mi się podobają i mają ze mną zostać i mieszkać dalej, oraz na te, które może powędrują kiedyś Postcrossingiem. No i właśnie, wylosowałam sobie dwie osoby na Postcrossingu. Nie robiłam tego od daaaawna, za to wykorzystywałam to na każdym kroku podczas ostatniego roku studiów - ilekroć potrzebny był mi jakiś temat do zaprezentowania lub omówienia. Trochę mnie to zmęczyło. Ale hej - dziś miało być kreatywnie.

No i właśnie: miało. Coby zakończyć wątek napoczęty: wyrzucałam sobie, wracając do domu z piekarni, że ja tak sobie lubię wyobrażać, że jestem kreatywna, a tymczasem wcale nie jestem, tylko mam o sobie wysokie mniemanie. No i może stąd w końcu to ugrzęźnięcie w pocztówkach. Aczkolwiek i tak trzeba to było kiedyś uporządkować. I może stąd ten wpis, który nie wymaga ode mnie wiele wysiłku.

Później trudne rodzinne sprawy mnie zaabsorbowały i dzień się nagle skończył. I ja wraz z nim skończyłam tu. Miałam napisać coś urokliwego i nienachalnego, coś pięknego właśnie i kreatywnego, a wyszło mi, jak zorientowałam się w trakcie pisania, szczerze i prosto. Mam nadzieję, że chociaż z polotem, ale nie jestem w stanie tego ocenić. Dzień ten był taki właśnie: dużo chciałam, a wychodziło mi inaczej i na opak, albo nawet wcale. I tak bywa :)

środa, 7 listopada 2018

102. Moja Kamieńska 2

Łańcuch zła rozcinać przebaczeniem. Łańcuch nienawiści rozrywać pojednaniem. Oto sens społeczny chrześcijaństwa. Jeśli chrześcijaństwo nie stanie się ciałem - zmiecie nas narastająca lawina zła i nienawiści.
Lecz czego potrzeba, aby przebaczyć, czego potrzeba, aby dojrzało pojednanie? Trzeba zrzucić z serca pychę, w pewien sposób "zaprzeć się" siebie. Honor ponad wszystko - to postawa mało chrześcijańska.

Kiedy polecamy Bogu naszych bliskich, uczymy się ich kochać w Bogu, na wyższej płaszczyźnie bytu.

W grzechu poznajemy obecność Boga przez zaprzeczenie.

Patetyczna, tryumfalistyczna Msza w Katedrze. Nie czuję się w tym najlepiej. Najlepsze są ciche msze z muzyką skupienia i smutku.

Rola snu w Biblii. Sen przybliża do Boga. We śnie Adama Bóg stworzył kobietę, jakby wyszła z jego snu. We śnie przekazywane są proroctwa i pouczenia.
Mądrość snu. Człowiek musi jakby zawiesić działanie świadomego umysłu, aby przybliżyć się do rzeczywistości duchowej. Sądzę, że to nie świadomość przeszkadza człowiekowi w dotarciu do sfery ducha, ale niezliczone głody i pragnienia świadomości.

Gdy małżeństwo zaczyna sobie mówić: mamo, tatusiu - koniec z ich miłością. Zaczyna się przywiązanie, przyzwyczajenie, wszystko tylko nie miłość.

Irzykowski: "Prawdziwym przyjacielem jest człowiek, co pomaga mi być samemu".

Abraham Heschel:
"Grecy uczyli się, aby rozumieć. Hebrajczycy uczyli się, aby czcić. Człowiek współczesny uczy się, aby używać".

Samuel II, 9 Fragment o Dawidzie, którego przeklina jakiś człowiek idący do Jerozolimy, od Absaloma. Jeden z rycerzy Dawida chce mu ściąć głowę, ale Dawid mówi: - Niech przeklina, to óg mu nakazał. - To błysk chrześcijaństwa w gąszczu Starego Testamentu. Przyjąć zniewagę jako coś należnego nam, pochodzącego od Boga.

Henry Miller - "Kolos z Marocussi". [...]
"Nikt nie może osiągnąć tego, czego pragnie, dopóki nie dojrzeje do tego".

Nieśmiertelność nie jest nam potrzebna, raczej budzi lęk. Potrzebna nam jest nieśmiertelność naszych bliskich. Dlatego musimy ich kochać w Bogu. Dosłowność tej formuły.


Ileż słów zbytecznych, okrężnych. Prawda jest poza słowami.

Z książki Henryka Czyża: Rossini napisał Petite Messe Solennelle. Ta mała msza była ogromna. Sama partytura ważyła ok. 4 kilogramów. Utwór trwa pełne dwie godziny. Na ostatniej stronie Rossini napisał list do Pana Boga:
"Drogi Boże! Przedstawiam Ci moją Małą Mszę Uroczystą. Dlatego małą, bo nie jestem pewien, czy potrafiłem napisać muzykę naprawdę sakralną. Ale Ty, dobry Boże, wiesz najlepiej, że zostałem stworzony dla opery buffo. Utwór napisałem na 2 fortepiany, harmonium, 4 głosy solowe i 8-osobowy chór. Nie miej mi za złe zbieżności liczby 12 śpiewaków z liczbą Twych Apostołów. Ale gdy jeden z mych śpiewaków będzie śpiewał fałszywie, pamiętaj, że i jeden z Twoich... Utwór przeznaczony był do domowego muzykowania, ale po mojej śmierci zjawi się na pewno taki głupi dyrygent, co zechce to wykonać z wielkim chórem i ogromną orkiestrą. I - wtedy przyjdzie drugi głupi i będzie mi to instrumentował. Już lepiej, żebym sam to zrobił. Przyjm mnie do raju.
Twój
Giacchino Rossini"


sobota, 14 lipca 2018

101. Moja Kamieńska



"Jestem ziemią" - wyznaje oblubienica w miłosnej pieśni egipskiej.

Chwilami po miesiącu zapomina się twarzy!

Napisano o Brahmsie: "Nie stworzył nic nowego oprócz pięknej muzyki".

19 lat mojego życia z Jankiem, ten epizod w czasie stał się całym moim życiem. Cała treść mojego życia w nim się skupiła. Przedtem było tylko oczekiwanie. Potem - już tylko oczekiwanie.

Są w Ewangelii te cudowne momenty, w których Jezus tak osobny i zamknięty, tajemniczy jak tylko może być Bóg - otwiera się na moment ku ludziom z ludzkim zwierzeniem, wyznaje smutek lub pyta natarczywie: - Czy mnie miłujesz?

"Modlitwa jest twierdzą jednostki.
Modlitwą człowiek stwarza sobie krąg magiczny, przez który nie wejdzie doń żaden przymus z zewnątrz. Modlitwa, dobra modlitwa - jest wielkim aktem wolności człowieka i jest jego pracą, za pomocą której broni się od rozpaczy i rozkładu".

Nasze miłości - to szczeble w dół lub wzwyż. Miłość zmusza do wyrzeczeń, a to jest konieczne, aby miłość była miłością, a nie samolubstwem. Wielu ludzi rozprawiających o miłości może nie kochało nigdy.

Nasza cywilizacja odrzuca wszelkie wartości duchowe. Liczy się tylko technika i produkcja.
Trzeba żyć tak, jakby się było jedynym wyznawcą.
"Wierzmy, bo inni nie wierzą" - Bonhoeffer.

[...] Brak domu, dzieci. Wszystko w wyimaginowanej przyszłości, która nie nadchodzi.
[...] Do spraw małżeńskich nigdy nie należy wkraczać, nawet z życzliwością. To, co oglądamy z zewnątrz, może wyglądać jak piekło. A oni się zawsze odnajdą.

Mereżkowski: "Myśl też jest dla nas krzyżem".

Wydaje nam się, że to my trudzimy się nieustannie nad sobą. Ale może to Bóg się trudzi, a nasz trud jest tylko naszym oporem? A gdybyśmy przestali się opierać? Ależ to niemożliwe. Więc Bóg nas zbawia wbrew nam.

Do kaznodziei współczesnego odnoszą się słowa św. Pawła (1 Kor 2, 1):
"A i ja, bracia, przyszedłem do was nie jako ktoś, kto przyniósł Wam Nowinę o świadectwie Bożym, w wielkim olśnieniu słowa i mądrości... W słabości, z wielkim strachem i z trwogą wystąpiłem przed wami".

Moje dziecko - powiedział spowiednik, a cóż ty byś chciała? Tak jak codziennie wstajemy, myjemy się, jemy zupę, tak i grzeszyć musimy codziennie i powtarzać te grzechy do znudzenia.

[...] Mądre przyzwolenie - oto czym jest cierpliwość. Jej mądrość jest mądrością jakby rolniczą, macierzyńską, mądrością czekania. Przecież ziemia zawsze czeka. Matka zawsze czeka.

Nieobecność, jakbym przez sen wywędrowała bardzo, bardzo daleko. W ten sposób można odejść po jakiejś dziwnej kładce i już nie wrócić.

[...] Mama uczyła mnie, że gniewać się na dziecko można tylko do wieczora. Następny dzień otwiera nowy rachunek.

"I było szczęście jako dźwięk chwilowe,
Jak cień przelotne, jak sen krótkotrwałe,
Nikłe jak w czarnej nocy błyskawica".
(Szekspir, Sen nocy letniej w tłumaczeniu Koźmiana)


środa, 14 marca 2018

100. Rozczasowienie

Czas przyspieszył i tak znacznie; potrafi przemknąć, gdy rano niewyraźnie próbuję dojrzeć siebie w lustrze w łazience; znika, jakby go nie było, gdy tylko otwieram drzwi i widzę za nimi uśmiechniętego T - w następnej chwili jest noc i T już odjeżdża. Wtedy czas zastaje mnie samą - bardzo lubi zdybać mnie samą.



Ale kiedy jest się chorym, czas wyczynia dopiero prawdziwe sztuczki. Południe ciągnie się jak spaghetti, kiedy próbuję zmusić się do wstania z łóżka i wsadzenia rąk w konkretną pracę, w czym bardzo przeszkadza mi zatkany nos - przemieszczam się po domu z paczką chusteczek w ręce. Ranek z kolei szybko zniknął gdzieś za horyzontem i tyle go widziałam. Wieczoru się trochę obawiam, bo nie jestem śpiąca, nie miałam się czym zmęczyć, co ze sobą robić do następnego ranka? Mogłabym czytać literaturę do pracy magisterskiej, ale do tego ciężko się zmotywować. Mogłabym marzyć, ale wiem, że wtedy rozpędzę się tam, gdzie miałam nie zaglądać. Mogę wreszcie - rozwiązanie pośrednie i dla leniwych - leżeć w łóżku z nadzieją, że w końcu zasnę, a do tego czasu przewracać się z boku na bok.

Najciekawsze jest, że mam co robić: jest i praca magisterska, i projekt dyplomowy, umowa do podpisania, zeskanowania i odesłania, książki do czytania, na podłodze puzzle do dalszego układania, są wreszcie wiersze i zeszyty przeznaczone na wykorzystanie tych resztek kreatywności, które się we mnie ostały, jest krawat T do zszycia i są kolorowe kredki oraz węgiel. Są modlitwy do odmówienia. Modlitw jest tyle, że starczyłoby i na trzy dni.

Tylko do niczego nie ma chęci. Raz patrzę więc na zegarek z nadzieją, że dzień się skończy, bo przecież w końcu ta choroba minie i będzie można znów zacząć żyć. Potem patrzę na zegarek ze strachem, bo pod godziną wyświetla się dzisiejsza data, która boleśnie uświadamia, ile już dni minęło od nowego roku, a jak mało przez ten czas zrobiłam i ile przede mną. Data może też uszczęśliwić, jeśli świeci słońce, bo wtedy spojrzę i myślę: lato niedługo, tak tęsknię za zielenią drzew i światłem słońca. Ale wreszcie wieczorem patrzę na godzinę i patrzę na datę i myślę, że wraz z cudownym latem zbliża się koniec studiów, a z nim same straszne rzeczy. Do listy tych, których się boję najbardziej, dołączył brak pracy - nie chcę być dla nikogo ciężarem.

poniedziałek, 5 lutego 2018

99. Spacer po pierścieniu Saturna

Opowiadała mi niedawno koleżanka o świadomym śnieniu: czym jest, jak działa, jak to osiągnąć. I pytałam ją: jaki jest sens, jaki to ma w sobie cel? Mówiła, że chodzi o kreatywność. Bo po świadomym śnie pamięta się ten sen i można robić w nim rzeczy; także intensywniej się wszystko przeżywa.

To ostatnie to nawet chyba prawda, myślę, kiedy przypomnę sobie te intensywne moje sny nastoletnie, które przesiąkały się na jawę i chodziłam w nie zawinięta przez szereg dni. Ale z drugiej strony one się rozwiewały i blakły, a potem zostawał z nich niewyraźny pył wspomnień. Były one zakurzone i śmieszne przez swoją wybujałość.

Ale już tak nie śnię; w ogóle nie przykładam takiej wagi do snów i rzadko pamiętam, co mi się śniło. Czasem jest to latanie, ale już nie samo w sobie, a jako element: zawsze wówczas zupełnie dla mnie naturalny i mi przynależny, ukryta moja potęga, sposób na ostateczną ucieczkę, schronienie, przewaga. Latanie jest narzędziem w moich snach, nie celem.

I tak samo sny moje nie są już dla mnie celem, a są narzędziem. Nieczęsto potrzebnym. Śnię jak każdy, ale nie ma to dla mnie już takiego znaczenia jak kiedyś. Ostatnio zwłaszcza: nie potrzebuję tych intensywnych snów na jawie, kiedy na jawie mam T - i to T przesiąka się do moich snów. Rzeczywistość jest teraz tak intensywna, jak dawniej nie była nigdy. I tyle spraw się dzieje, które mnie absorbują. Nie potrzebuję snów, by w nie uciekać przed rzeczywistością - zaczęłam w końcu żyć w rzeczywistości.

Może to kwestia dorośnięcia w jakimś stopniu. Może moje życie jest teraz tak szczęśliwe, że nie potrzebuję sobie wyobrażać innego szczęścia. Dziwnie to pomyśleć i nie widać tego, kiedy się jest zanurzonym w codzienności, ale tak: jestem szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa.

Dziś rano byłam z T na mszy trydenckiej. Później zrobiłam nam kanapki i zjedliśmy śniadanie. A potem T wrócił do siebie, jeszcze przed pracą.

Naprawdę szczęśliwa.