Rety, tyle jest do napisania, jak już siadłam do tego. Nie wiem, czego się uczepić najpierw ani jak to poprowadzić, żeby miało jakieś ręce i nogi.
Dziś dzień zaczął się mgliście, ale już kiedy wracałam z piekarni, pokazało się słońce. Pisał Bruno Schulz, pamiętam i cytat ten nawet chyba tu wpisałam, na tym blogu - o dniach jesiennych. Złotych. Jaka ta jesień była złota, mam w głowie taki obrazek, jak jechaliśmy na modlitwę do babci B., musiało to być po południu, drogą pośród lasu i drzewa rosły po bokach. Pełne liści! Całe! A liście te były z ł o c i s t e. Tak właśnie, nie żółte. I powietrze takie było, jaśniało blaskiem i spokojem, jakby to czas przestał istnieć.
I tak było i dziś, gdy już wracałam do domu. Prawie tak, bo jednak liści na drzewach już mniej. Ale słońce to samo, pergaminowe, biblioteczne, jak ze starych książek, pyliste, ciepłe.
A dzisiejsze moje nastroje poranne to były takie, że wstałam rano i odnalazłam się w momencie wolności: że nic konkretnie nie miałam do roboty. I że to nic nie potrwa już długo, bo oto w przyszłym tygodniu idę do najprawdziwszej swojej pierwszej pracy i mimo wszystko zakładam, że jakoś się w niej utrzymam i pobędę ciut dłużej. Czyli skończą się moje dni wolności studenckiej i postudenckiej, trzeba będzie regularnie wstawać i wracać do domu po południu. Pewnie będę z początku zmęczona.
No więc wakacje, tydzień wakacji - pomyślałam i po długiej przerwie zapragnęłam zrobić coś kreatywnego, coś konstruktywnego, coś, co będzie dla mnie jakoś piękne i da mi satysfakcję. Dom mój nie pozwala się za bardzo upiększyć, przestrzeń własna mała, a finanse do tego mocno okrojone, no bo tej pracy jeszcze nie zaczęłam. I cóż? Pomyślałam: w szafce leży kronika, moja i T. Leży i czeka już ponad miesiąc.
Kupiłam kredki. Kooh-i-noora. A jako że poszłam też i po coś w rodzaju markerów Sharpies (których nie było i które są drogie), to wzięłam jakieś flamastry, co to je można wodą tratować i zaczynają wyglądać jak farby.
A potem popołudnie spędziłam, robiąc porządek w pocztówkach, bo straszny bałagan się przy nich porobił i wyrzuciłam w efekcie dobre kilkadziesiąt sztuk, a resztę podzieliłam na te, które mi się podobają i mają ze mną zostać i mieszkać dalej, oraz na te, które może powędrują kiedyś Postcrossingiem. No i właśnie, wylosowałam sobie dwie osoby na Postcrossingu. Nie robiłam tego od daaaawna, za to wykorzystywałam to na każdym kroku podczas ostatniego roku studiów - ilekroć potrzebny był mi jakiś temat do zaprezentowania lub omówienia. Trochę mnie to zmęczyło. Ale hej - dziś miało być kreatywnie.
No i właśnie: miało. Coby zakończyć wątek napoczęty: wyrzucałam sobie, wracając do domu z piekarni, że ja tak sobie lubię wyobrażać, że jestem kreatywna, a tymczasem wcale nie jestem, tylko mam o sobie wysokie mniemanie. No i może stąd w końcu to ugrzęźnięcie w pocztówkach. Aczkolwiek i tak trzeba to było kiedyś uporządkować. I może stąd ten wpis, który nie wymaga ode mnie wiele wysiłku.
Później trudne rodzinne sprawy mnie zaabsorbowały i dzień się nagle skończył. I ja wraz z nim skończyłam tu. Miałam napisać coś urokliwego i nienachalnego, coś pięknego właśnie i kreatywnego, a wyszło mi, jak zorientowałam się w trakcie pisania, szczerze i prosto. Mam nadzieję, że chociaż z polotem, ale nie jestem w stanie tego ocenić. Dzień ten był taki właśnie: dużo chciałam, a wychodziło mi inaczej i na opak, albo nawet wcale. I tak bywa :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz