Siedzimy brudne i śmierdzące bardzo. Właśnie kostnieję z zimna, a Agnieszce jest tak gorąco, że nie wie. Kaloryfery nie grzeją.
Bo tak w ogóle, to jesteśmy w schronisku na Przehybie. [Ciekawostka, że na jednej pieczątce jest napisane "Przechyba", przez "ch". Hm.] Duże schronisko, z okna widok na Tatry, jest prąd, i do tego własna nasza łazienka (odpicowana w kosmos) [oraz z zepsutą spłuczką, którą własnoręcznie i prowizorycznie naprawiłam, ale to pomińmy ^^ ].
[To były plusy, teraz nastąpi góra minusów, bo byłam zmęczona i strasznie mi się narzekać chciało ;)].
ALE.
Nie grzeją kaloryfery, a mi jest zimno.
Obsługa jest do dupy, i zaraz wyszczególnię: kazano nam w ogóle czekać jakiś kwadrans, a jesteśmy skonane, aż ktoś łaskawie wyda nam klucz do pokoju. Wydawanie klucza też zresztą długo trwało. I jedna kobieta podejrzewała, że chcemy z A. ukraść pościel, phi ;) Pewne ktosie miały tu paranoję. [Fakt, najuprzejmiejsza kadra świata to to nie była, ale jak się zastanowić, to mogli być też dużo gorsi].
Nie ma kominka, a stołówka jest generalnie nieprzyjaznym miejscem.
I przyjechała tu jakaś wycieczka, na oko z gimnazjum bądź początków liceum. Owszem, na Łabowskiej Hali też była jakaś wycieczka, ale ta tutaj jest liczniejsza [potem dowiedziałyśmy się, że to... Duszpasterstwo Akademickie. Ach, nie ma to jak patrzenie na świat w jasnych barwach. Widać człowiekowi zmęczonemu przeszkadza niemal wszystko].
[Dobra, ciąg dalszy moich narzekań wytnę, bo na co to komu, zwłaszcza że te moje jęki nijak mają się do rzeczywistości ;)].
Na szczęście jesteśmy z A. tak zmęczone, że pewnie szybko zaśniemy.
A. poszła się myć do naszej przypokojowej łazienki. Może się zbiorę i skrobnę coś o dniu dzisiejszym: wyruszyłyśmy rano, po 7:00, ze schroniska na Hali Łabowskiej do Rytra. Trochę ponad trzy godziny drogi, o ile pamiętam. Szło nam się lekko, robiłyśmy zdjęcia mgłom i kilku małym muchomorom. Trzy raz minęłyśmy się z grupą znaną ze schroniska: trzema studentami (z dwoma z nich siedziałyśmy wczoraj przy kominku, trzeci spał). Głównie to oni nas wyprzedzali, nawet zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Niestety, nie mamy pojęcia, jak mieli na imiona, o jakichś namiarach nie wspominając. My to jak zaczniemy nawiązywać znajomości...
W sumie to mieli zajrzeć do schroniska na Przehybie, ale raczej ich tu nie ma. Trudno ;)
Więc, w Rytrze znalazłyśmy się przed 12:00. Zrobiłyśmy małe zakupy: woda, jabłka, drożdżówki, chleb. Zjadłyśmy drożdżówki na stacji kolejowej, porozmyślałyśmy, podeliberowałyśmy, i w końcu wymyśliłyśmy, że pójdziemy na Przehybę dłuższą trasą. No bo: ba, co to dla nas, że niby nie damy rady, itd.
Pierwszy etap czerwonego szlaku był... męczący. Wspinałyśmy się genialnie stromą asfaltową drogą, i bardzo długo na obrzeżach stały domy. Iście godne podziwu. Zimą musi być tamtejszym ludziom bardzo fajnie.
Potem zaczęła się część leśna szlaku. Długi czas było nam swobodnie i przyjemnie, kilka stromizn pokonałyśmy generalnie bez problemów. Około 15:00 dotarłyśmy na coś, co prawdopodobnie zwie się Niemcowa (wcześniej długo nie było drogowskazów, i ten tutaj prawie całowałyśmy z radości), wisiała tam tabliczka mówiąca, że do Przehyby jeszcze 6 km, i nagle do nas dotarło, że możemy nie zdążyć do 19:00, a po 19:00 anulują nam w schronisku rezerwację pokoju. Niniejszym rozpoczął się wyścig z czasem. W drodze na Wielkiego Rogacza dostałyśmy mocarnego acz krótkotrwałego powera, szłyśmy bardzo szybko, a potem - puff! - i całkowicie opadłyśmy z sił. Posiłek stał się koniecznością na Rogaczu.
Dalej była Radziejowa... którą niechcący minęłyśmy. Skręciłyśmy w inny szlak (po drodze dało się zobaczyć Tatry na horyzoncie).
Powyższą relację ośmielę się uzupełnić o niewielką wzmiankę o porykujących w lesie jeleniach oraz o latające tuż nad nami kruki, których skrzydła wydawały odgłos podobny do piłowania drewna. Miałyśmy dzisiaj też wiele szczęścia - w miejscach, gdzie nie wiedziałyśmy jak dalej iść nagle pojawiali się jacyś ludzie, którzy zawsze nam pomagali. A może to były beskidzkie anioły?
___ C.D.
Więc beskidzkie anioły w liczbie trzech dwa razy wskazały nam właściwą drogę, i to lepszą, bo gdybyśmy szły przez Radziejową, nie doszłybyśmy przed zmrokiem do schroniska.
Swoją drogą, okolice Przehyby są bardzo, bardzo ładne.
O 18:30 mniej więcej dotarłyśmy do schroniska słaniając się na nogach. I, ponieważ zaczęłam od końca, wiadomo już, jak nam tu jest.
Właśnie wstałyśmy, powietrze musi być bardzo czyste bo nie dość, że wspaniale widać Tatry, to jeszcze dalej wyłaniają się jakieś odległe słowackie góry. Jemy śniadanie, w schronisku jeszcze cisza, nasze stopy bolą, jakby trochę opuchnięte. Dziś przed nami zejście do Szczawnicy i jazda do Krakowa.
[W stołówce odkryłyśmy, że nasi koledzy studenci jednak w tym schronisku spali, i w końcu dowiedziałyśmy się, jak się nazywają. Ruszyłyśmy znów czerwonym szlakiem chcąc jeszcze zdobyć Dzwonkówkę, ale nic nam z tego nie wyszło, bo wcześniej skręciłyśmy w żółty szlak, niż było trzeba. Po drodze napotkałyśmy pana malującego oznaczenia szlaków ;) A. chciała mu zrobić zdjęcie, ale akurat się ruszył i wyszło rozmazane.
Mijałyśmy jeszcze Bacówkę pod Bereśnikiem, przy której wymalowane były wspaniałe drogowskazy:
baba na czacie ;)
W Szczawnicy jeszcze chciałyśmy napić się w pijalni wód, ale, co za peszek, spóźniłyśmy się dwie minuty i była zamknięta - bo przerwa. Cóż, myślę że nie ma bardzo czego żałować].
no i finito ^^
Hm. Nawet jakoś przeżyłam to zdjęcie ;) Relacja godna nagrody podróżnicy 2012 ;)
OdpowiedzUsuńCo ty masz do tego zdjęcia, mi się bardzo podoba ;)
OdpowiedzUsuńJednak pierwsza część wyszła fajniejsza, prawda? Zmoknięte byłyśmy bardziej kreatywne.
No pewnie pewnie ;)
OdpowiedzUsuńBo siedziałyśmy tyle w schronisku bez perspektywy na dalsze przeżycie, to robiłyśmy zapiski przed śmiercią ;)
Coś w tym w sumie jest, jakiś ślad trzeba potomnym zostawić ;)
OdpowiedzUsuń