środa, 10 października 2012

28. O dreptaniu przez Bieszczady, dla odmiany

Nadszedł wreszcie ten moment, że mam chwilę czasu wolnego i nawet nie jestem śpiąca, więc opiszę to, co powinnam jakiś czas temu: trzeci wypad w góry w te wakacje. Trzeci chodzony w Bieszczadach w ogóle. I ostatni w tym roku.
Jak do tego doszło: otóż, gdy podziębiona, zmęczona i szczęśliwa wróciłam od A, spotkałam się z E. E bardzo chciała jechać gdzieś w góry, bo w lecie nie była. A jako że mój tata akurat się wybierał, zaprosiłam E do udziału w małej rodzinnej wyprawie. I ruszyliśmy w siną dal na trzy dni.
Jeśli mam być szczera, to z jednej strony nie bardzo mi się znowu jechać chciało. Ale z drugiej, ależ bym żałowała, gdybym nie pojechała. I jeszcze zabrać E i łazić razem - to było zbyt nęcące.
Tak więc, pojechałam w trzy dni od powrotu z Krakowa. Wyjątkowo szybkie życie jak na mnie ;)

Ruszyliśmy w nocy i rano znaleźliśmy nocleg - trochę fartem zdobyty czteroosobowy pokój. I od razu na szlak. Rozdzieliliśmy się, tata z Mikołajem poszli od Wielkiej Rawki, a ja z E od Caryńskiej. W sumie te same trasy pokonaliśmy.
Pierwszy raz byłam na Caryńskiej. Wiał taki wiatr, że zdmuchiwało mi nogi ze szlaku. E mówiła że spotkała się z większym, ale ja nie, i ten jest moim wspaniałym, Boskim Wiatrem. Zimą będę o nim snuła historie.
W Bacówce pod Małą Rawką spędziłyśmy trochę czasu na herbacie, zdjęciach i różnych gierkach, jakie tam mieli. Gry to są naprawdę przydatne rzeczy w schroniskach, niesamowicie się je wspomina, choć niby nic takiego. A jenga to już w ogóle jest moc, i zdecydowanie muszę ją mieć, pokemon!
A na Małej Rawce przyłączyła się do nas bardzo mała Marysia, która z pewnością wyrośnie na pędziwiatra górskiego.

Drugiego dnia szliśmy już razem. Bo mój tata w górach osiąga niebywałe szczyty charyzmy i wszystkich przekonał, że mniej więcej dziesięciogodzinny szlak da się przejść jesienią za dnia. Uwierzyliśmy, poszliśmy za nim, i okazało się, że miał rację. Bardzo się teraz z tej wyprawy cieszę, chyba to w ogóle była najlepsza rzeczy w tym wyjeździe. Nie spodziewałam się, że będę mogła tyle iść. I do tego że Bukowe Berdo będzie takie piękne, a zejście z Krzemienia takie strome. Nie chciałabym wędrować w odwrotną stronę ;)
Tak już na marginesie, nie wiem co by było gdyby nie czekolady E.

A trzeci dzień był już lżejszy. Podejście od Wołosatego na Tarnicę to była najtrudniejsza rzecz. Na szlaku, w samych jego początkach, stało sobie jak gdyby nigdy nic stado małych koni. Może to były koniki huculskie, nie mam pojęcia. Sporo tam było źrebiąt i jeszcze więcej potencjalnych zaciężnych klaczy, z czego widać, że koniom szczęście sprzyja i zdrowie dopisuje ;)
Z Tarnicy szliśmy na Halicz, a potem Rozsypaniec. Mianuję Halicz jedną z moich najulubieńszych gór, bo z jej szczytu są piękne widoki, a podejście na nią jest nie dość, że proste, to jeszcze genialnie malowniczo położone.
Z Rozsypańca szliśmy taką drogą wyłożoną małymi kamyczkami. Każdemu, kto chciałby iść naszym szlakiem, zdecydowanie odradzam, bo ta droga to istne utrapienie i w ogóle wrzód na zdrowym ciele szlaków górskich. Fuj, draństwo i paskudztwo.

To tak tytułem w miarę szczegółowego opisu. Dodać mogę jeszcze, że im więcej się po Bieszczadach chodzi, tym bardziej się je kocha. Kiedy się wtłoczę w chodzenie, zaczynam swobodnie biegać myślami. Widzę tyle miejsc, w których można by przysiąść i po prostu zwyczajnie chłonąć ciszę, że faktyczne przyczajenie przy nich jest niemożliwe. Ale potem te miejsca mi się marzą, śnią po nocach.
Góry moje łaskawe mają na mnie ten zbawienny wpływ, że ciągle mam inną perspektywę patrzenia. Jak gdyby problemy mnie nie dotyczyły, nie do końca, bo część mnie dalej wędruje sobie daleko stąd. Nie można zranić kogoś, kto nie jest w pełni obecny. On jest ponad to, bo żyje w dwóch miejscach; jego dusza musiała stać się ogromna, by pomieścić w sobie zdeptane szlaki.

7 komentarzy:

  1. wydało się;D to się nazywa magia czekolady. Też chyba najlepiej wspominam dzień 2 chociaż był najcięższy - moze wlasnie dlatego ze był wyzwaniem;-) lubię wyzwania. Tarnica jest przereklamowana, zdecydowanie wolę Halicz:D a Jenga wymiata! Wiesz co.. po jakimś czasie doszłam do wniosku że mimo iż cały czas szłyśmy razem, to jednak mało czasu ze sobą spędziłyśmy, nie nagadałyśmy się prawie wcale. Ale to chyba przez to że jak chodzę po górach to się wyciszam. Idę swoją drogą, swoim tempem, nie mówię zbyt dużo albo nawet wcale. Zamykam się i przeżywam wszystko gdzieś głęboko w sobie. Tak właśnie działają na mnie góry.

    OdpowiedzUsuń
  2. A tak poza tym to strasznie się ciesze że byłyśmy tam razem i że znów mogłam zobaczyć Bieszczady:-) a z twoim tatą i jego perswazją to wróże ci rychłe zdobycie wszelakich szlaków;P

    OdpowiedzUsuń
  3. aleś się rozpisała ;)
    Masz rację, w sumie to było samotnicze chodzenie po górach w towarzystwie. Ale mi się zdaje, że to jest właśnie najwłaściwszy sposób chodzenia po górach.
    Ja też się cieszę ;) mam nadzieję że jak już przejdę te wszystkie szlaki, nie znudzi mi się ich powtarzanie, to byłoby potworne.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja też znam trasę przez Wołosate, Tarnicę, Halicz i Rozsypaniec :) Bardzo bardzo piękna :)

    OdpowiedzUsuń
  5. owszem, jeśli pominąć tą przerażającą drogę z Rozsypańca do Wołosatego ^^

    OdpowiedzUsuń
  6. Straszliwę lubię Twój wygląd bloga!

    OdpowiedzUsuń
  7. nic dziwnego, w końcu szablon azjatycki :P [nie pokuszę się o stwierdzenie że japoński, bo obawiam się, że może być równie dobrze chiński, aż tak to ja się nie znam ^^]

    OdpowiedzUsuń