Tak sobie patrzę na moją rękę i myślę, że mogłaby odpaść. Pięknie by było, gdyby się rozwiała, ale właśnie dlatego, że pięknie, lepiej nie.
Bałam się końca świata i powolnej śmierci (o powolnej śmierci mam cytat nawet). Teraz nie wiem, czy ciągle się boję. Jestem jak pusta skorupa, w środku mnie nie ma nic. Więc może gdyby przyszło co do czego, to byłby ból i nic więcej, więc w jakiś pokręcony sposób nie odczuwałabym.
Koniec świata. W nocy myślę: i dobrze, czemu nie, w końcu ilu tych ludzi na ziemi zostało, niewiele. Same potwory, samo zło, kolejne nieszczęścia. Gdybym dzień w dzień słuchała wiadomości, wyschłabym na wiór, byłaby pustynia i zero mnie, żadnego nefrytu i żadnego kota. I tak świat sobie zasłużył.
Czy ja sobie zasłużyłam? Zapewne. Jednak egoistycznie czepiam się myśli, że się starałam, pilnowałam, może załapałabym się do grupki ocalonych?
Nie wiem, czemu jeszcze wstaję. Co mnie zwleka z łóżka. Chyba tylko pozory. Ale nie mogę siedzieć i domatorować. Nie mogę siedzieć w ciszy. Nie wolno mi myśleć. Dlatego słucham, nawet próbuję rysować, obracam w myślach koniec świata jak kostkę rubika.
Noc w noc śni mi się wielka wojna, trzecia wojna światowa. Ludzie, ludzie idą na śmierć. Jak straszliwie wyglądają puste bloki, puste osiedla, puste miasta. I ten ciągły strach. Zwierzęcy instynkt przetrwania.
Tintalle Elbereth, jak to ciężko się pozbierać, gdy kolejna moja
znajomość rozsypała się w proch i tylko jedna piosenka może przypomnieć,
że znałam tego kogoś i lubiłam, tak lubiłam z nim rozmawiać.
Trochę mam ochotę popłakać, ale nie mogę, nie da się.